Piwkowie przydarzyli się nam zupełnie przypadkiem.
Najwidoczniej nie zabezpieczaliśmy się odpowiednio. Mimo to, kochamy ich –
owych Piwków, znaczy – niczym wymarzone, zaplanowane, wyśnione dziecię.
Piwo pijaliśmy od zawsze. Zanim jeszcze na świat przyszli
współcześni wojownicy tzw. rewolucji piwnej, bez ich pomocy wiedzieliśmy, że
koncernowe lagery to nie to, że trzeba szukać nowych, ciekawszych wrażeń. Inna
rzecz, że dawno temu nie było w Polsce międzynarodowych koncernów, a piwo robione w Żywcu, Warce,
Okocimiu, czy Leżajsku można było stawiać za wzór. Tak czy owak, przy różnych
okazjach maczaliśmy pyski najpierw w angielskich bitterach, potem innych
ale’ach, IPAch, stoutach, głównie na Wyspach. W czasach, gdy nie było jeszcze
rajanerów, kiedy trzeba było tłuc się autokarem przez pół Europy, „a pint of
Boddington” na pokładzie promu przez kanał La Manche była pierwszym znakiem, że
już zbliżamy się do krainy piwnej szczęśliwości, prawdziwych pubów i piwa na
pinty.
Kiedy nastał fejsbuk, raz po raz zdarzyło się nam wrzucić
zdjęcie tego czy innego ciekawego piwa, które trafiło na nasz stół, czasem
napisać o nim kilka słów, czasem ostrzec znajomych przed wyjątkowym paskudztwem
kuszącym z półek z piwem w miejscowych sklepach. Z czasem działalność ta
rozrosła się do całkiem pokaźnego albumu ze zdjęciami piw, aż wreszcie nastał
moment, kiedy trzeba było to przerzucić na blogspot.
Wstęp niniejszy pisany jest już długo po uruchomieniu bloga,
tak więc jest pisany z pewnego dystansu czasowego. Wyjaśnia to być może
charakter niektórych wpisów, nieścisłości w numeracji, itp. Po prostu,
zawartość fejsbukowego piwnego albumu fotograficznego przerzuciliśmy metodą
znaną wszystkim studentom piszącym licencjat – czyli Ctrl-C, Ctrl-V – dokonując
pewnej selekcji, ale nie dokonując zmian w treści. Stąd, na przykład, gdzieś
tam znajdzie się celebracja trzysetnego piwa we wpisach, podczas gdy ma ono
zupełnie inny, zdecydowanie niższy numer w numeracji blogowej.
Nie jesteśmy beergeekami. Nie śledzimy nowości na rynku. Nie
obchodzi nas który kraft organizuje właśnie premierę swojego nowego piwa. Nie
bywamy na polskich festiwalach piwnych. Bliższe naszej filozofii jest
świętowanie piwa w stylu czeskim – dużo uśmiechu, radości, żadnej spiny i kłótni,
mnóstwo serdeczności. Dlatego wolimy ludyczne pivofesty za naszą południową
granicą, gdzie bywamy regularnie. Ku uciesze naszych serc i podniebień.
Wychodzimy z założenia, że wplatanie jakiejkolwiek filozofii
– w tym rewolucyjnej – w piwo mija się z celem. Dlatego gromko śmiejemy się
czasem z wpisów niektórych kraftowych blogerów, czy z jakości większości
(niestety) piw oferowanych przez polskie browary rzemieślnicze, które – jak się
wydaje – zapomniały (a może nigdy nie wiedziały), że piwo służy zabawie,
dostarczaniu radości. Oraz, że koncerny są zjawiskiem bardzo nowym w historii
piwowarstwa, więc odwracanie się od pewnych gatunków piwa jest kretyństwem.
Piwo jest albo dobre, albo nie. Koniec filozofii. Nawet wśród bardzo
nieulubionych przez nas koźlaków znajdzie się takie, które da kubkom smakowym
ogrom radości.
Przyjęliśmy założenie, że z reguły nie opisujemy
pojedynczych piw. Raczej staramy się je grupować zgodnie z jakąś ideą
przewodnią. Zwykle jest to pewien określony gatunek piwa, ale niekoniecznie.
Próbujemy ich, opisujemy nasze wrażenia, ustawiamy w rankingu wobec siebie
nawzajem. Sądzimy, że jest to podejście bardziej praktyczne, gdyż jeśli
decydujemy się na wybór piwa podczas zakupów, to zwykle kierujemy się
preferencjami względem innych, dostępnych akurat piw. W związku z tym jednak,
że nie robimy jakichś specjalistycznych zakupów, a ograniczamy się do piwa,
które wpadnie nam w ręce podczas regularnych zakupów, głównie w supermarketach,
to i czasem dobór nie do końca jest trafiony, czasem porównywane style różnią
się od siebie, czasem nawet znacznie.
Piwo kupujemy, jak już się powiedziało, przede wszystkim
przy okazji. Tak, jak kupuje je pewno 90% konsumentów. Nie organizujemy
specjalnych wypadów do specjalistycznych sklepów. Kupujemy piwo podczas
podróży, w miejscach, gdzie dostępne są inne, mniej spotykane, lokalne piwa. Piwo
przywożą nam przyjaciele ze swoich wojaży. Oprócz strony praktycznej, ma to
jeszcze jedno uzasadnienie – większość dostępnych w specjalistycznych sklepach
piw kraftowych nie zasługuje na szczególne traktowanie i wzmiankę u nas dlatego,
że (1) są one opisane szczegółowo i ocenione na setkach blogów wyznawców
kraftu, (2) mają znikomą powtarzalność, a za parę tygodni już nikt nie będzie o
nich pamiętał, (3) są najczęściej po prostu kiepskie.
Nie robimy z siebie żadnych specjalnych znawców, unikamy
żargonu kraftolubów. Nie będziemy pisali o diacetylu czy DMS – jak piwo wali
gotowaną kapuchą, to wali gotowaną kapuchą. I tyle. Ilu zwyczajnych piwoszy wie
w ogóle, co to jest DMS? I po co im ta wiedza? O pianie wspominamy niemal tylko
i wyłącznie ze względów estetycznych. Nie skupiamy się na lacingu,
drobnopęcherzykowatości i innych cechach. Prawda jest taka, że gruba piana w
gruncie rzeczy blokuje aromat, a jeśli jest naturalna, a nie wywołana sztucznym
nasyceniem CO2, to przecież widać to na pierwszy rzut oka. Nie ma nad czym się
rozwodzić. Nie obchodzą nas też za bardzo podziały na poszczególne style,
gatunki, warianty. Koniec końców, piwo ma smakować. A jeśli jego smak zawalony
jest grapefruitową, obleśną goryczą rodem ze źle dobranych amerykańskich
chmielów, to ja tylko współczuję tym, co to potrzebują tak mocnych wrażeń, żeby
cokolwiek w piwie poczuć. Chore zatoki nosowe się leczy. My stawiamy raczej na
subtelność i harmonię aromatu i smaku, ich złożoność. Gdyby to przełożyć na
język muzyki popularnej, to zdecydowanie bliżej nam do piwnego „Private
Investigation” Dire Straits niż „Repentless” Slayera, żeby daleko nie szukać.
Choć nie powiem, i w ciężkiej muzyce niejedną perełkę da się wszak znaleźć.
Zapraszamy do lektury.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz