poniedziałek, 12 października 2015

Polska - Irlandia 2:1



Pięciu zawodników przedstawionych na zdjęciu wspomagało nas wczoraj podczas śledzenia – z zapartym tchem – kolejnej odsłony dramatu polskiej reprezentacji narodowej w piłkę nożną. A że przeprowadzka, rozsypka, kartony, to i niezainstalowana telewizja, a pilot, za pomocą którego można by przestroić radio, też został uznany za zaginionego, tak więc poczynania naszej jedenastki śledziliśmy w internecie, w serwisie BBC Live. No i omal nie poświęciłem kolejnej ofiary – nie wierząc w mechanizm automatycznego odświeżania strony, waliłem w klawisz F5 tak, że niemal oddzielił się od klawiatury i jeszcze trochę, a stworzyłby autonomiczny oddział protestu przeciwko przemocy.

Wracając jednak do naszych pięciu zawodników ze zdjęcia. Naturalnie, w atmosferze emocji sportowych nie było mowy o jakiejś głębszej analizie popijanych piwek. Nie to, zresztą, było naszym zamiarem. Nasunęło się jednak szereg refleksji, na które być może nie ma zwykle czasu podczas bardziej dogłębnej rozbiórki tego, co na podniebieniu.

Przede wszystkim, Warmińskie Rewolucje. Co prawda, piwo to było już tutaj omawiane i poległo w konkurencji z paroma innymi, ale… Być może lepsza warka, być może w Kormoranie nie zasypiają gruszek w popiele, być może rzeczywiście się starają, być może to ta pasja, o której mowa na butelce. Cokolwiek by nie było, jest to piwo, na które czekałem – robione w browarze regionalnym, nie w żadnym koncernie czy przez jakąś efemeryczną lotną brygadę zwaną browarem (!) kontraktowym. Daje nadzieję, że będzie dostępne w miarę regularnie, przynajmniej tam, gdzie jest warzone. Jest to lager. Lager, który udowadnia, że nie trzeba czarować, spinać się i dziwaczyć, żeby zrobić dobre piwo. Piwo dolnej fermentacji, o smaku czystym, orzeźwiającym, chmielone lokalnymi, polskimi chmielami. I o to chodzi! Osobiście uważam, że to jest przyszłość polskiego browarnictwa. Nie jakieś tam nadęte kraftowe rewolucje, tylko dobre, staranne, regionalne rzemiosło.

Przewinęła się nam przez lodówkę również nowość z Żywca, a mianowicie wypuszczone niedawno na rynek Saison. I tu bardzo pozytywne zaskoczenie. To już któraś z kolei wysuszona butelka – i podoba się jak za pierwszym razem. Za długo żyję na tym świecie, żeby uwierzyć w całą tę historię o tym, jakoby to konsumenci rzeczywiście mieli wpływ w głosowaniu na styl piwa, który ma być warzony przez Grupę Żywiec. Mam wrażenie, że Żywiec odrobił bolesną lekcję z APA. APA miała pewną podstawową wadę marketingową – poza tym, że była/jest słabym piwem po prostu – mianowicie zbyt łatwo znaleźć na rynku odpowiedniki, dostępnych jest zbyt wiele piw o podobnym charakterze, zbyt łatwe i oczywiste jest porównanie z konkurencją, nawet jeśli to kraftowe pchły przy koncernowym słoniu. I w większości przypadków wypada na niekorzyść Żywca. Grupa Żywiec potrzebowała piwa, które będzie wyjątkowe, z którego profilem konsumenci są słabiej zaznajomieni, którego charakterystyka jest na tyle otwarta i pojemna, by uzasadnić ewentualne odstępstwa. Słowem, które będzie bezkonkurencyjne. Saison w dużej mierze spełnia te kryteria. Jeśli jeszcze dorzucić do niego gorzką skórkę curacao, by zepchnąć je w stronę tak popularnego wśród wyznawców kraftu stylu amerykańskiego, a może nawet podchmielić – przynajmniej częściowo – jakimś amerykańskim chmielem (tylko ja go tam czuję?), to wielbiciele kraftu są kupieni. Sprytnie i bezlitośnie.



Ciekawostką jest Browning, piwo w stylu Belgian IPA firmowane przez browar kontraktowy Kraftwerk. Eleganckie, z nienatarczywymi akcentami chmieli amerykańskich, ale też całą masą innych nutek aromatyczno-smakowych. Czyżbym miał zmienić zdanie na temat wyrobów kraftowych? A może po prostu piwowarzy z Kraftwerk staranniej się tym razem przyłożyli – i do doboru dobrych jakościowo surowców, i do samego procesu warzenia piwa? Może im też już znudziły się piwa, w których czuć tylko i wyłącznie amerykańską goryczkę? Tak czy inaczej, piwo wyszło im przednie. Jeszcze niech teraz zainwestują w sprzęt i otworzą prawdziwy browar, w którym sami będą warzyć swoje piwo. Wszystkim to wyjdzie na zdrowie.

Wielkokoncernowe Książęce Burgundowe łyknąłem przelotnie tylko. Za mało, by się wypowiedzieć szerzej, jednak ono też gęby nie wykręciło, kubków smakowych nie zmasakrowało. Wydaje się być przyzwoitym piwem i być może warto mu się przyjrzeć bliżej przy najbliższej okazji. Złotostockie natomiast, z kontraktowego browaru Rebelia z Ząbkowic Śląskich, zaprezentowało w doskonałej formie wszystko to, z czego ewidentnie wyrósł już Kraftwerk. Co prawda, etykieta i konkretykieta milczą na temat prezentowanego przez piwo stylu – co osobiście bardzo cenię, piwo ma wszak smakować, a nie epatować skomplikowanym i egzotycznymi nazwami – ale do dobrego piwa jest mu pewno mniej więcej tak daleko, jak Tyskiemu Klasycznemu. Jego smak podsuwa wyobraźni obrazy pani ze zmiotką, ganiającej po hali magazynu chmielów amerykańskich, zmiatającej wszystko, co się rozsypało i wrzucającej do kadzi z warzonym właśnie piwem. Bez baczenia na jakość sypanego chmielu (czy jego ekstraktu), bez umiaru, bez troski o cokolwiek innego niż czystość podłogi. Efektem jest piwo chaotyczne, przechmielone, obrzydliwe.

Tak więc, jeden wieczór przyniósł trzy zachwyty, i to po równo – jeden koncernowy, jeden regionalny, jeden kraftowy. I zdecydowaną niechęć. Tym razem do kolejnego krafciaka. Do poszczególnych piw jeszcze wrócimy przy okazji naszych tradycyjnych porównań, ale jakoś tak ulało mi się już dziś, na świeżo. Nie chciałem żeby się przeterminowało.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz