poniedziałek, 13 listopada 2017

Jest moc!



624. Basior American Barleywine (Pałacyk Łąkomin)25 Blg, 11,5% vol.
625. Nomono Rye Triple IPA (Browar Solipiwko) 24,5 Blg, 9,8% vol.
626. Art+ 11 Double Cherry Rauchweizenbock (Browar Stu Mostów) 18,5 Blg, 6,5% vol.

Nie ma nas. Zwyczajnie nas nie ma. Piwkowie przestali istnieć, wymarli. Internetowo, znaczy. Raz po raz po głowie chodzi chęć napisania czegoś. Raz po raz brak wieczornych sesji porównawczych doskwierać zaczyna. Cóż, życie przestawiło się nam zupełnie, więc i do pisania o piwie coraz trudniej zasiąść. A jak się już coś zaniedba raz – każdy rasowy leń to wie – zmobilizować się do powrotu z każdym dniem trudniej.

Nie żeby nie było o czym pisać. Bynajmniej. Piwo się u nas przelewa regularnie – a to przez gardło, a to przez syfon pod zlewem. Regularnie.

Tymczasem zdarzyła się taka oto historia – i znowu jesteśmy. Nie potrafię powiedzieć na jak długo, ale jesteśmy. Tak czy owak, byliśmy w Pałacyku Łąkomin, gdzie – jak pewnie nie każdemu wiadomo – znajduje się coraz bardziej prężnie działający i coraz śmielej sobie poczynający browar. Jego wyroby urzekły nas już kilka lat temu, jako dowód na ryzykowną skądinąd tezę, że istnieją piwowarzy, którym nieobce są takie pojęcia jak umiar, harmonia, wreszcie smak. Przy okazji pobytu w Pałacyku nie można było zagadnąć pani na recepcji o możliwość zakupu piwa, po czym okazało się, że tuż obok stoi niewielka lodówka, z której całymi garściami wyciągać można. No i wyciągnęliśmy.

Wieczór po długiej i nieprzyjemnej podróży (deszcz, wiatr – ktoś pamięta niedawny huragan?) trudno wyobrazić sobie bardziej rozkosznie niż przy szklance – lub dwóch – dobrego piwa. I okazało się raz jeszcze, że w Łąkominie potrafią sobie poradzić z materią dla wielu piwowarów kraftowych nie do przejścia – ze stosowaniem amerykańskich, nowofalowych odmian chmielu. Tutaj nawet lager chmielony po amerykańsku urzeka aromatem i harmonią smaku. Że o American Wheat nie wspomnę.

Zachwyt nad tymi piwkami zrzuciłem jednak na karb zmęczenia i pragnienia, spowodowanych siedzeniem za kierownicą w samochodzie brnącym po wciąż budowanej S3. I przecudnej urody koliczności przyrody w Łąkominie. Swoją drogą, jak to jest, że w weekend dwa tygodnie temu byliśmy jedynymi gośćmi w całym Pałacyku? Dlatego gdy wyjeżdżałem, do bagażnika wrzuciłem jeszcze parę butelek. Żeby na spokojnie się im przyjrzeć. A może porównać z ofertą innych browarów. Może nawet coś o nich skrobnąć.

Bardzo żałuję, że nie zdobyłem się na heroizm włączenia komputera i uruchomienia Worda, gdy piłem przywieziony z Łąkomina ichni pils niemiecki. W swojej kategorii – czysta poezja. Ale też znowu – nie miałem do czego się odnieść, po jakiegokolwiek innego pilsa do sklepu pójść mi się nie chciało. A to już lenistwo skrajne, zważywszy na fakt, że z naszego nowego mieszkania mam dwa kroki do co najmniej dwóch sklepów, w których co jak co, ale przyzwoite lagery bym znalazł – i czeskie, i polskie, i niemieckie. Tak więc pozostaje mi tylko dać słowo, że piwko to (nie ma go na ratebeer, ocen-piwo, ani nigdzie indziej, a nazwy się nie nauczyłem, butelkę wyrzuciłem) jest doskonałe. Przed chwilą napisałem do browaru, jeśli odpowiedzą zanim skończę pisać ten tekst, to wszystko będzie jasne.

Tak więc stało się, że mamy w domu parę piw z Łąkomina, a że piwa te są nieutrwalane za bardzo, trzeba jak najszybciej się ich pozbyć. Przez przewód pokarmowy i kanalizacyjny. W tej kolejności, nie inaczej. I nalałem sobie Basiora… Powąchałem, spróbowałem… I wiedziałem, że trzeba, po prostu trzeba o nim napisać. To było zbyt piękne, żeby przeszło bez echa, żeby powierzyć tylko mojej ulotnej pamięci. A że nie miałem za bardzo innych barley wine pod ręką, dorzuciłem do stawki to, co pod ręką było, czyli zestawienie ni pies, ni wydra. Ale co tam, nie porównujemy, nie zestawiamy. Po prostu, delektujemy się.

Kryterium wyboru piwa podczas tego „dorzucania” do Basiora była jedynie moc piwa. Stwierdziliśmy, że skoro jest moc, to moc być musi. Czy jakoś tak. Stąd padło na Nomono Triple IPA z browaru Solipiwko i słabiutkie przy całej dzisiejszej konkurencji Art+ 11 Double Cherry Rauchweizenbock z wrocławskiego Browaru Stu Mostów. Więcej już byśmy nie dali rady. Absolutnie.

Tak więc, mamy kolejny wpis (hura!). Czy to oznacza powrót do o piwie po klawiaturze klepania? Nie wiem. Być może tak, być może nie. Zależy to od zbyt wielu czynników. Zobaczymy. Tymczasem zabierzmy się za te trzy piwa, co na zdjęciu…

Przelewamy pozostałe dwa do szkła. Art+ wcale się nie spieniło. Pozostałe dwa tylko odrobinę i niezbyt trwale. Wąchamy, próbujemy. Cieszymy się i radujemy. Raz bardziej, raz mniej. Jak to w życiu.


Basior pachnie jakby nos wsadzić do silosu wypełnionego świeżo wymłóconym zbożem. Do tego słodycz dżemu czereśniowego, własnej roboty krówki smażone na patelni (ktoś pamięta?), sporo miodu, coca-coli, cukierków truflowych, skórka chleba. Złożony i niesamowicie harmonijny aromat zachwyca, uruchamia ślinianki. Trudno się doczekać pierwszego łyka.

Smak jest pełny, słodki, karmelowo-kawowy. Skondensowane, słodzone mleko z tubki. Słodycz idealnie wręcz skontrowana chmielem, który tutaj wcale nie występuje w postaci jakiejś prostej, nachalnej goryczki. Tutaj po chwili od wzięcia piwa do ust pojawia się pewna korzenność. Coś jakby cynamon, gałka muszkatołowa. Jest też cytrusowość – jakby karmelizowane kumkwaty. Po chwili ujawnia się delikatna żywiczność. Echo czekoladowo-kokosowego Bounty. Na końcu, niejako w finiszu, pojawia się przepyszna, nieco wytrawna (może tylko w kontraście do całej słodyczy wcześniej) zbożowość. Każdy z akcentów smakowych zna swoje miejsce, pojawia się w odpowiednim momencie, współgra z całą resztą. Coś pięknego, pełen zachwyt. Dawno czegoś tak ciekawego – tak intensywnego i bogatego nie piliśmy. I ani przez chwilę nie czuć tu alkoholu. Ani na ćwierć brudu za paznokciem. Mistrzostwo.

Kategoria: MIÓD, CUD, MALINA



Nomono pachnie świeżo – zachwaszczona łąka, rumianek, ogródek z piwoniami, marmolada różana. Pod spodem karmel, trochę bardzo dojrzałych, soczystych owoców tropikalnych, odrobina gorzkiej czekolady. Są też cytrusy i odrobina żywicy, ale to nie one grają pierwsze skrzypce. Bardzo ciekawy, intrygujący aromat.

Smak jest pełny, nie tak słodki, jak powyżej, ale zdecydowanie słodki, owocowy. Złamany natychmiast cytrusową goryczką. Jest tu mango, dojrzałe nektaryny, jest tu grapefruit, z każdym łykiem dochodzący coraz bardziej zdecydowanie do głosu. Ale jest tu też bardzo wyraźna marmolada różana, jest świeża kolendra. Jest ciekawie, wielowymiarowo. Z czasem pojawia się żywica, nieco cierpka, wytrawna. Zważywszy że jest to – koniec końców – IPA, jest to piwo doskonałe.

Kategoria: JESZCZE RAZ TO SAMO



Art+ 11 pachnie przepięknie – jest tu dym, jest kremowość, jest lekka kwaskowość – jak w agreście – są wreszcie wiśnie. Po kilku chwilach wychodzi świeżo wyprawiona skóra. Taka z torby skórzanej, z którą biegałem na studiach. Dobrze utrzymana stajnia. Zachwytom nie ma końca.

Smak wypada świeżo i radośnie – na tle wcześniej smakowanych dzisiaj piw. Jest tu natychmiastowy atak wiśni, przy akompaniamencie dymu, suszonych śliwek i klimatów prażonego zboża. Smak jest bez porównania mniej złożony i rozbudowany niż w dwóch poprzednich przypadkach, ale dalej trafia w ośrodek radochy na mapie naszych kubków smakowych. Jest dobrze, miło i przyjemnie.

Kategoria: JESZCZE RAZ TO SAMO



Nie ma sensu robić tutaj tradycyjnego rankingu – piwa reprezentują tak skrajnie różne gatunki, że sensu to nie ma. Z opisów wynika jasno, że gdyby chcieć poustawiać je w kolejności po które chętnie sięgnąłbym raz jeszcze, to kolejność sama się nam ustawiła. I jest to werdykt jednogłośny obydwojga spijających ten nektar.

Na koniec – jak byłem mniej więcej w połowie tekstu, w skrzynce pojawiła mi się odpowiedź z Łąkomina na pytanie o nazwę tego ichniego pilsa niemieckiego. Czyli nie dość, że dobre piwo robią, to i klienta traktują poważnie. Kolejny plus. Pils niemiecki z Łąkomina, o którym wspominałem, nazywa się więc Landsberger Kraft. Jeśli ktoś stawia sobie za punkt honoru dodać nowe piwo na Ratebeer (ludzie miewają różne ambicje), polecam szybką wycieczkę do Łąkomina, zakup rzeczonego i wrzucenie opisu. Bo ciągle jeszcze nie ma.

W lodówce mam jeszcze Der Amerikaner (lager chmielony po amerykańsku) i AmeryŁANin (American Wheat). I wielką ochotę, by sobie przypomnieć jak smakują.



niedziela, 26 marca 2017

Portery sztośne i inne - wszystkie bałtyckie


620. Porter Bałtycki (Browar Staropolski) 10,2%
621. Baltic Abyss (Browar Solipiwko) 10,3%
622. Bałtyk Adriatico (Pinta/Amarcord) 9%
623. Dziki Dzik (Pałacyk Łąkomin) 9,1%

Dawno nas nie było. Trudy życia codziennego, coraz bardziej wymagająca latorośl, nowe obowiązki zawodowe – wszystko to spowodowało niezły zastój na Piwkowie. Ale to nie znaczy, że nie degustujemy, za przeproszeniem. Bynajmniej. Wręcz chlejemy, bywa że na umór, ale nie ma kiedy o tym pisać. A właściwie to nawet i pisać jest kiedy, ale jak już człowiek siądzie do komputera, to po fejsie woli się bezmyślnie poszlajać niż jakieś wpisy wrzucać, zdjęcia obrabiać, ludziom gitarę zawracać. Tak więc, kilka wpisów leży sobie i czeka na lepsze czasy. Może już niedługo, kto wie?

Przy okazji perspektywy zmiany lokum, blady strach padł na nas w kontekście zawartości piwnicy, którą trzeba będzie niedługo znowu przenosić. A jako że lenie z nas pierwszej wody, postanowiliśmy pozostawić jak najmniej do przeniesienia. Co prawda, rowerów wypić się nie da, ale już jakieś piwacha – owszem, całkiem, całkiem, nie bez przyjemności. Zresztą, co do tej przyjemności, to się jeszcze okaże. Już nie raz się okazywało, że niekoniecznie.

Wykopaliśmy wczoraj z piwnicznych czeluści cztery portery bałtyckie, w tym dwa takie, co do których oczekiwania mamy niemałe, co tu dużo kryć. Jest wśród nich Bałtyk Adriatico, porter bałtycki uwarzony przez Browar Pinta w kooperacji z włoskim Birra Amarcord. Zgodnie z opisem na etykiecie (swoją drogą, już mniejszymi literami naprawdę się nie dało? Staruszkowie to czytają, do diaska!), piwo uwarzono i odleżakowano nad Adriatykiem. Czyli zakładamy, że gdzieś za granicą. Chyba że Antoni przyszalał ze swoją armijką i dwoma pomocnikami tak, że ani zauważyliśmy, a kraj nasz od morza do morza się rozciągnął. Nigdy nie da się tego wykluczyć. Tymczasem, niezależnie od położenia i zasięgu ojczyzny naszej, do przygotowania tego piwa wykorzystano – znowu za etykietą – czarny ryż i cukier trzcinowy. Poza wodą, słodami, chmielem i drożdżami, naturalnie. Ciekawi jesteśmy bardzo. Czy wreszcie uda się nam pochwalić wyrób Pinty? Cały naród zamarł w oczekiwaniu.

Drugim piwkiem znanym z doniesień internetowych jest Baltic Abyss z Browaru Solipiwko – porter bałtycki leżakowany w beczkach po whisky. Tutaj aż tak bym się nie rozpędzał, podobno te beczki przywieziono z destylarni Slyrs z Niemiec. A jak wiadomo, już od zamierzchłych czasów naród niemiecki słynie z produkcji najwyższej jakości whisky. Zresztą, niczego nie trzeba tłumaczyć komuś, kto Slyrs próbował. To trochę tak, jak z tą słynną przeszkodą na Wielkiej Pardubickiej – konie jej nie ćwiczą, bo drugi raz już nie podejmą próby. Koń głupi nie jest, człowiek niech bierze przykład. Poza przypadkami klinicznymi, Slyrs dwa razy nie nalewa się sobie do kieliszka. Miejmy jednak nadzieję, że niezależnie od wszystkiego, te beczki coś dobrego zrobiły solipiwkowemu porterowi. Tyl eise o nim trąbi dookoła…

Pozostały dwa bardzo niepozorne portery, niejako z góry skazane na przegraną ze wspomnianymi tuzami (żeby nie powiedzieć „sztosami”). Porter Bałtycki z Browaru Staropolskiego co prawda chwali się na krawatce jakimiś nagrodami, etykieta twierdzi, że leżakował 180 dni zanim został zabutelkowany, więc nie porzucajmy nadziei. Z drugiej strony, Dziki Dzik uwarzony został w Pałacyku Łąkomin, niewielkim browarze rzemieślniczym gdzieś w środku zachodniopomorskich lasów. Piwa z Łąkomina już parę razy się u nas pojawiały, i jakoś zawsze rozwalały konkurencję w proch i pył – jeśli mnie pamięć nie myli. Tutaj jednak Dzikowi przyjdzie stawić czoła naprawdę zacnej konkurencji. A że dawno w Łąkominie nie byliśmy, nie wiemy jak z aktualną kondycją tamtejszego piwowara. Szkoda by było, gdyby się zepsuł.

Lejemy. W kwestii piany najbardziej wstydliwie zachowały się Bałtyk Adriatico i Baltic Abyss, na których piana błyskawicznie zredukowała się cienkiej, poszarpanej, mało apetycznej warstwy. Dziki Dzik i Staropolski pokryły się w miarę obfitą, trwałą pianą. Piana oczywiście wszędzie jest barwy kremowej, wpadającej z brąz. Podobnie samo piwo – we wszystkich czterech szklankach znajduje się napój o bardzo głębokiej brązowej barwie, niemal czarnej, nieprzejrzystej. Wąchamy i pijemy. I niech nas jutro z rana głowy nie bolą. Przy zawartości alkoholu w każdym  czterech przypadków w okolicach 9-10%, może być ciężko.

Porter Bałtycki z Browaru Staropolskiego (22 Blg, pasteryzowane, filtrowane, leżakowane 180 dni) – w aromacie na pierwszym planie guma arabska, herbatniki maślane, karmel, mnóstwo karmelu, podła kawa rozpuszczałka, alkohol, coś zgniłego. Aromat mało ciekawy, pogubiony, brudny, słaby.
Smak natomiast jest zaskakująco niezły, wziąwszy pod uwagę oczekiwania po aromacie. Jest tu sporo kawy, cukierków kopiko, karmelu. Jest słodko, bardzo słodko. Cukierki raczki zalane alkoholem. Trochę chmielu, więc lekka goryczka stopuje atak słodyczy. Na koniec, japońska herbata ryżowa. Smak broni się, mimo pojawienia się akcentów alkoholowych. Zaskakująco nieźle się broni, choć po drugą butelkę nie sięgnę.
Kategoria: JAKOŚ JE ZMĘCZĘ

Baltic Abyss Imperial Baltic Porter (24,5 Blg, pasteryzowane, niefiltrowane, leżakowane w beczkach po whisky) – w aromacie najpierw alkohol i sucha karma dla psów, a dopiero na drugim planie czarna kawa, trochę dębiny, klej do plastikowych modeli samolotów. Pachnie paskudnie, do niczego nie zachęca. Niczego, poza wylaniem do zlewu. No, pachnie to też – gdzieś na trzecim planie – jakąś tanią berbleuchą whisky-podobną. Slyrs, powiadacie? Boże drogi, ktoś to naprawdę pije? Paskudne, aż się cieszę, że nie pamiętam ile za to coś zapłaciłem.
Smak jest pełny, gładki, zaskakująco miły podniebieniu. Przynajmniej w pierwszym zetknięciu z tymże. Jest tam sporo gorzkiej kawy, jest karmel, odrobina wanilii, jest lekka kontrująca goryczka, odrobina dębowych tanin, prażone orzechy włoskie, delikatny akcent whisky – ledwo sugestia. Wiśnie w czekoladzie, nalewka ziołowa. Całość niezgrana, chaotyczna, nieprzyjemna. Ziołowość zaczyna zalegać i przeszkadzać już przy drugim łyku.
Kategoria: DO ZLEWU

Bałtyk Adriatico (etykieta milczy na temat zawartości ekstraktu, filtracji i pasteryzacji, w sieci podają, że 22 Blg) – w aromacie pojawia się zwietrzała coca-cola, guma arabska, lubczyk, trochę ziołowej zgnilizny, powiew znad zastałego, błotnistego stawu, nawet nutka tataraku się pojawia dla większego realizmu doznania. Kawa gdzieś daleko w tle. Ogólnie – słabo.
Smak… Smak jest klasycznym przykładem jak można spieprzyć piwo. I żadne międzynarodowe kooperacje tu nie pomogą, ani tym bardziej eleganckie buteleczki. Chamska słodycz w połączeniu z brutalną goryczą. Toporne to, jakby siekierą ciosane, żadnej finezji, żadnej złożoności, żadnego polotu. Kawa, karmel, cukrowe lizaki. Obrzydlistwo.
Kategoria: DO ZLEWU

Dziki Dzik Porter Bałtycki (21 Blg, niefiltrowane) – aromat jest ciepły, zbożowy. W nim odrobina coca-coli, wreszcie jest obiecywana w porterach kawa, toffi, czekolada mleczna, trochę wanilii. Jest przyjemnie i harmonijnie. Po raz pierwszy dzisiaj.
Smak jest pełny, przyjemny i delikatny. Wreszcie piwo, po którego drugi łyk człowiek sięga bez zadawania sobie gwałtu. Kukułki (cukierki), delikatna kawa, przełamana mlecznym akcentem, gdzieś pod spodem ciągle da się wyczuć nieco palona zbożowość, jest fajnie. Delikatna, ziołowa w charakterze goryczka, żadnych udziwnień, żadnych przegięć. Przyzwoite piwo, które sączy się z przyjemnością.
Kategoria: JESZCZE RAZ TO SAMO

Takiego wyniku tego zestawienia nie spodziewaliśmy się. Zastanawialiśmy się czy jest sens zestawiać piwo z Browaru Staropolskiego i z Pałacyku Łąkomin z – było, nie było – potęgami polskiej sceny piwowarskiej, a tu taka niespodzianka! I nie przesadzamy, zarówno Baltic Abyss, jak i Bałtyk Adriatico wylądowały w zlewie. I tyle w temacie „sztosów”. Ktoś coś mówił, że muszą być drogie? Ja ich za darmo nie chcę, dziękuję bardzo.

Dzisiejszy ranking jest jednogłośny i ułożył się niejako automatycznie, w trakcie próbowania poszczególnych piw i przypisywania ich do naszych kategorii. Wygląda on dziś następująco:

1. Dziki Dzik
2. Staropolski Porter Bałtycki
3. Baltic Abyss
4. Bałtyk Adriatico

Aż drżę na myśl, że w piwnicy ciągle leży eisbock z Pinty. Trzeba będzie się z nim zmierzyć.



czwartek, 16 lutego 2017

I znowu w BrewDog


Wybierając się ostatnio do Szkocji wiedziałem, że będę przejeżdżał niedaleko Ellon, gdzie znajduje się siedziba browaru BrewDog. A skoro będę niedaleko przejeżdżał, muszę koniecznie nadrobić pewną zaległość z wizyty w browarze w ubiegłym roku, kiedy to w barze odnotowałem ofertę Sink the Bismarck!, a nie skorzystałem. Jakoś niespecjalnie oczekiwałem rewelacji, ale pomyślałem sobie, że to być może grzech ciężki nie spróbować TAKIEGO piwa. Tym bardziej, że lali je tam na kieliszki, więc nie było konieczności kupowania całej butelki. A te siedem funtów, czy jakoś tak, to już przeboleję.

No i stało się, że zajechałem do Ellon, wparowałem do baru… A tu rozczarowanie. Pani za barem mówi mi, że tego Bismarcka to oni już z rok nie mają. I nie będą mieli. Ale skoro jestem tak na procenty napalony, to proszę bardzo, w lodówkach stoi kilka butelek, które mogą mi się spodobać. Spodobało mi się przede wszystkim to, że te piwka w lodówkach można było sobie zapakować na wynos, a nie walić na miejscu, a potem się zastanawiać kiedy na te dozwolone prawem 0,5 promila zaczynam z góry patrzeć. W rezultacie, odbyć najbardziej intensywną w życiu sesję szopingową w pobliskim Tesco w oczekiwaniu na procentów z głowy wywianie.

Jako że spośród znajdujących się w standardowej brudogowej ofercie piw nic nie porywało mojej wyobraźni – albo już miałem je „na koncie” i niekoniecznie chciałem wracać – rzeczywiście wyszedłem na spragnionego procentów żłopa. Wybrałem bowiem te piwa, o których wiedziałem, że nie znajdę ich w żadnym z lokalnych sklepów i sklepików. I zupełnie przypadkiem były to wynalazki o zawartości alkoholu grubo powyżej przeciętnej. Nie wiedząc na co się ostatecznie decyduję, to znaczy, co faktycznie kryje się w wybranych buteleczkach, wziąłem tylko po jednej. Ceny ich nie były niskie, a nie chciałem ryzykować kosztownego rozczarowania. No i teraz, po fakcie, żałuję. Szczególnie, że już potem jakoś nie dane mi było podjechać w okolice Ellon na tyle blisko, by wpaść po uzupełnienie zapasów. A wpadłbym chętnie, ale nie uprzedzajmy wypadków.

Kierując się tylko i wyłącznie tym, co przeczytałem na etykietach, wybrałem trzy piwa. Pierwszym z nich było Tokyo*, określane przez producenta jako intergalactic stout. Nawet biorąc poprawkę na bufonadę BrewDog, to przecież co jak co, ale na Wyspach stouta potrafią uwarzyć. A jeśli to ma być stout międzygalaktyczny, to tym bardziej chcę tego spróbować. I jakimś cudem przypomniała mi się kreskówka o pewnym fioletowym międzygalaktycznym obserwatorze. Rzut oka na zawartość alkoholu trochę zbił mnie z pantałyku, ale pomyślałem sobie, że twardym trzeba być. I byłem. A tak przy okazji, właśnie parę chwil temu wpadła mi w oko informacja o jakimś piwie również określanym jako „intergalactic”, a oferowanym przez któryś z polskich browarów kraftowych. Zmałpowali?

Drugim piwem, bez którego nie mogłem opuścić siedziby BrewDog, okazało się Ship Wreck. Jak wyczytałem z etykiety, jest to wynalazek nie lada. Po pierwsze, do jego warzenia wykorzystano dymioną agawę, a dojrzewanie odbywało się w beczkach po szkockiej whisky. I to nie jakiejś tam pierwszej-lepszej whisky, tylko dymionej, torfowej whisky z wyspy Islay. No i jakichś tam beczkach po whisky z regionu Speyside. No to już po prostu musiałem wziąć i spróbować, choć nie bez obaw. Znam whisky z Islay, znam whisky ze Speyside, znam samą Islay, znam Speyside. Co więcej, opisywany wieczór z trzema dziwadłami z BrewDoga, odbył się dokładnie w samym sercu Speyside, w miejscowości Dufftown, określanej jako stolica szkockiej whisky słodowej. A jeśli już chcemy być bardzo dokładni, w domu zamieszkałym niegdyś przez menadżera jednej z tutejszych destylarni whisky, z widokiem na samą destylarnię i wypełnione po brzegi beczkami z whisky magazyny. Tę miejscówkę przebiłby chyba tylko klif obok Ardbeg na wyspie Islay. Tak czy owak, jeśli to piwo spieprzyli, to na pewno nie przymknę na to oka. Co to, to nie.

No i wreszcie trzecie, a właściwie to, które mi zaproponowano jako pierwsze, w zastępstwie Bismarcka. Pierwsze, co zauważyłem to niebosiężna moc tego wynalazku – 22% objętościowo. Jak wiadomo, drożdże piwne nie dają rady wyskoczyć tak wysoko, bo wytwarzany przez nie alkohol je zwyczajnie zabija już na dużo niższym poziomie. Jest to więc piwo poddawane procesowi wymrażania – w niskich temperaturach usuwana jest część zamrożonej wody. Jak to się odbywa technicznie, to już niech się tym martwią piwowarzy-wymrażacze. Dla nas ważne jest, że otrzymujemy teoretycznie niemożliwe piwo. Czy jakoś tak. Zresztą, wymrażanie piwa w ostatnim czasie dość powszechnie zaczęło się przyjmować w Polsce, wśród piwowarów kraftowych. No i tu i ówdzie spotkać można mocarne piwacha. Nieważne. Hop Shot to piwko sprzedawane w miniaturowych buteleczkach o pojemności 110 ml, co po przeliczeniu na pół litra daje mniej więcej taką ilość alkoholu w organizmie, jak po wypiciu standardowej butelki półlitrowej czegoś bardziej konwencjonalnego. Jeśli do tego dorzucimy deklarowane IBU 200, to naprawdę strach się bać.

Tyle wstępu. Zajrzyjmy tym buteleczkom pod kapsle. Nie ma tu za bardzo mowy o pianie – jeśli nawet się pojawia, to w śladowych ilościach i dość szybko ginie. Na Hop Shot niemal wcale się nie pojawia. Sprawdźmy jak pachną, jak smakują. I czy w ogóle, bo obaw mam całą czapkę.

617. Tokyo* Intergalactic Stout (BrewDog) 16,5%, IBU 90
Aromat bardzo oszczędny, prosty. Tradycyjna kawa, trochę gnijących liści buraków, trochę gorzkiej czekolady. Zero złożoności, płaskie, biedne. Nie czuć alkoholu, a to już wiele przy tej mocy. Nie czuć ani na jotę.
W smaku syrop cukrowy, cukierki Kopiko, mnóstwo gorzkiej kawy rozpuszczalnej, trochę paloności. Alkoholu nie czuć ani trochę, choć piwo wyraźnie rozgrzewa gardło. Słodkie, wręcz kleiste. Nie powala niczym, choć i nie odstrasza, a to już trzeba mu zapisać na plus.
Kategoria: JESZCZE RAZ TO SAMO

618. Ship Wreck (BrewDog) 13,8%, IBU 60
Aromat od samego początku przypomina piękne chwile spędzone w magazynach z leżakującą w beczkach whisky na Islay. Dokładnie te nutki unoszą się tam w powietrzu. Dym, torf, whisky, trochę jodyny, trochę smoły. Pod spodem jakaś miła nosowi słodycz, bardzo słodka słodycz. Wręcz gęsta. I nie wiem na ile to sugestia, a na ile rzeczywiście mezcal tam czuję. Plus czerwony syrop cukrowy – taki z lizaków „kogutków”
Smak… O Jezu, poezja… Delikatna, papierowa wręcz słodycz, przykryta lekką mgiełką akcentów whisky, odrobiną torfowego dymu, taninowej cierpkości i delikatnie morskich akcentów – wodorosty, lekka słoność, bryza od morza. No coś pięknego. W finiszu zostawia na podniebieniu słodycz i dym, plus lekką mentolowość. Ach, no i znowu nie czuć alkoholu, a przy tej zawartości to wyczyn nie lada.
Kategoria: CUD, MIÓD, MALINA

619. Hop Shot Quadruple India Pale Ale (BrewDog) 22%, IBU 200
Na pierwszy rzut nosa, jeszcze z butelki – mnóstwo akcentów chmielowych. Żywica, cytrusy (świeże grapefruity głównie i kumkwaty), owoce egzotyczne (mango, papaja), jałowiec. Drewutnia, w której rąbie się drewno na opał.  Toffi. Fajnie to wszystko ułożone, zharmonizowane, grzeczne. Podoba mi się, mimo całej niechęci do nowofalowego chmielenia. I znowu – ani śladu alkoholu. Jak oni to zrobili przy 22%? No fajna rzecz, aromat zachęca, by pyska umoczyć, smak sprawdzić.
Smak… Smakować trzeba toto ostrożnie, pamiętając o mocy potężnej i IBU ogromie. Smak jest gęsty, syropowaty, tofiowo-owocowy. Początkowo niemożebnie słodki, ale natychmiast przykrywany kołdrą bardzo silnych gorzkich akcentów cytrusowych i ziołowych. Co ciekawe, chociaż jest potężna, cała ta gorycz nie przeszkadza, świetnie się komponuje ze słodką bazą. Trudno powiedzieć, czy to baza słodowa, czy już po prostu mordoklejka cukrowa, jednak nie ma tu słabych punktów. Jest tu niemalże koncentrat grapefruitowy, są bardzo intensywne kandyzowane kumkwaty, jest cała paleta ziół, wreszcie piołun. Trochę jak podrasowany jaegermeister na koniec. A wszystko to harmonijnie tańcuje po podniebieniu. Świetna rzecz. Choć wiele bym chyba nie wypił. W kategorii nowofalowego chmielenia, IPA i kraftu – absolutne mistrzostwo świata.
Kategoria: JESZCZE RAZ TO SAMO

No i przebrnąłem, no i doznałem pozytywnego zaskoczenia. Co ciekawe, najbardziej rozczarowało piwo, które kupiłem w pełnym przekonaniu, że akurat to będzie pewniak. Tokyo* nie jest złym piwem i na pewno nie odmówię, jeśli ktoś będzie chciał mnie nim kiedyś jeszcze poczęstować, natomiast zdecydowanie było to dzisiaj najsłabsze piwo. Co do Hop Shot, to słów nie mam. I nie dlatego, że przez alkohol zaniemówiłem. Bynajmniej. W Szkocji co najmniej kilka razy przekonywałem się, że intensywne nowofalowe chmielenie wcale nie musi oznaczać dla piwa wyroku, że da się te chmiele pogodzić z piwem, a potem z podniebieniem. Tutaj przypomina mi się natychmiast Tropical Forres IPA z Speyside Brewery (to ten sam browar, który współpracował z destylarnią Glenfiddich przy przygotowaniu whisky Glenfiddich IPA Project), czy chociażby Trade Winds IPA z Cairngorms Brewery. Ale żeby wykonać taki majstersztyk, to się nie spodziewałem. No i wreszcie najpiękniejsze doznanie dzisiejszego wieczoru – Ship Wreck. Jeszcze długo pozostanę pod wrażeniem. Czegoś tak niesamowitego, nieprzewidywalnego i niepowtarzalnego jeszcze chyba nie piłem.

Pozostaje mi żałować, że nie otarłem się już więcej o Ellon podczas tego pobytu w Szkocji. Ale na pewno wybiorę się następnym razem. Na pewno. A następny raz szykuje się już dość niedługo.



piątek, 13 stycznia 2017

Polska pszenica po belgijsku




----. Podróże Kormorana Witbier (Browar Kormoran) 4,6%
614. The Dancer (Brokreacja) 5,2%
615. Mniszek (Browar Miedzianka) 5%
616. Collector (Browar Raduga) 4,6%

Przyszedł czas, by zająć się piwami pszenicznymi w stylu belgijskim, popularnie zwanymi witbierami. Warzone są zwykle z dodatkiem kolendry, skórki pomarańczy, czasem skórki cytryny, czasem rumianku. A na pewno z wielkim zapałem piwowarów. A dlaczego przyszedł ten czas? Bo jak będziemy dłużej zwlekać, to nawet przejmujący ostatnio chłód piwnicy nie uchroni części naszych zapasów przed zepsuciem i marnacją, związanymi z upływem terminu ważności. I choć pora nie ta – witbiery najlepiej smakują aplikowane w czasie letnich upałów – to czas najwyższy.

Zestawiliśmy cztery witbiery, które wyszły spod sprawnych rąk naszych polskich piwowarów, stąd przypuszczenie wyrażone w nagłówku, że ta pszenica to jednak polska, a jedynie po belgijsku przyrządzona. Choć co do tego pewności mieć nie możemy, bo współcześnie dostępne formy transportu czynią wszelkie opcje możliwymi.

Zestaw zaczęliśmy układać od Mniszka, zakupionego w miejscu powstawania, w Browarze Miedzianka jakiś czas temu, kiedy to zupełnie niespodziewanie, podczas podróży do Jeleniej Góry odkryłem, że Miedziankę mam po drodze i grzechem byłoby nie wpaść po kilka flaszek. Mniszek – i to nie jeden – wysuszony został krótko po powrocie z podróży. I sprawił ogromną frajdę. Do Mniszka dość szybko doszlusował Collector z Browaru Raduga. A to dlatego, że Raduga jakoś nam za bardzo nie podpadła, że ichnie piwa generalnie mają spory sens, wreszcie dlatego, że bardzo nam się podoba pomysł nadawania piwom nazw od tytułów starych, klasycznych dzieł filmowych. Z niecierpliwością czekamy na The Wicker Man. I wypijemy go, choćby był to przebrzydły RIS, leżakowany w beczkach po kiszonej kapuście. Podczas jakiś zakupów wpadliśmy w Tesco na The Dancer z Brokreacji. I znowu – Brokreacja zwykle sprawia radochę swoimi piwami, a ponadto te etykiety. Naprawdę fajne, nietuzinkowe, stosowane konsekwentnie. Nawet już Brokreacji wybaczamy te angielskie nazwy. Trudno, chcą być światowi – niech będą. Na koniec, do stawki dorzuciliśmy Podróże Kormorana Witbier. Z Browaru Kormoran, ma się rozumieć. Co prawda, już je piliśmy, już o nim pisaliśmy, ale w świetle tego, że – zgodnie z tym, co pisałem już co najmniej rok temu – właśnie browary regionalne, takie jak Kormoran, udowadniają, że potrafią konsekwentnie wypuszczać na rynek coraz to lepsze piwa, że nie cudują, nie wydziwiają, tylko doskonalą warsztat, w świetle tego wszystkiego chcieliśmy spróbować jak idzie Kormoranowi w sprawie witbierów. Dawno nie zaglądaliśmy do kormoranowych Podróży, więc czemu nie teraz? OK, zobaczmy jak poszło. Nalewamy.

Wszystkie piwa mają mniej więcej tę samą barwę, wszystkie mniej więcej tak samo się zmętniły (czyli nie bardzo, lecz wystarczająco, by nie czytać informacji na etykiecie o ewentualnej filtracji), wszystkie pokryły się przyzwoitą, drobnopęcherzykową, białą pianą. Najszybciej zredukowała się ona na Collector, mniej szybko, ale jednak zauważalnie, na Mniszku. Na The Dancer i Kormoranie utrzymała się najdłużej, w postaci niezbyt grubej, ale jednolitej, nieposzarpanej warstwy.

Podróże Kormorana Witbier (12,5 Blg, niefiltrowane, pasteryzowane) – w aromacie wyraźna skórka pomarańczy, brzoskwiniowa ice tea, sporo kolendry, pszenica. Ładnie ułożony aromat, ale może odrobinę zbytnio zdominowany przez kolendrę. Tak czy owak, pachnie przyjemnie. Po jakimś czasie kolendra się ugrzecznia, przestaje dominować, przeszkadzać. Robi się bardzo apetycznie w aromacie. Zobaczmy co w smaku.
Smak jest bardzo lekki, wyraźnie pszeniczny z bardzo harmonijnie dobranymi akcentami ziołowymi, głównie kolendrą. Swoje robią też akcenty skórek cytrusowych, przebija się też ten akcent brzoskwiniowy z aromatu. Pojawia się też akcent gruszkowy i waniliowy. Ewoluuje na podniebieniu, zdecydowanie nie jest nudne. Goryczka jest w sam raz, nieprzesadzona, właściwie dobrana. Bardzo sympatyczne, grzeczne piwo. Tyle że nie na tę porę roku. Orzeźwiające, w sam raz na letnie upały, a nie na sroga zimę.
Kategoria: JESZCZE RAZ TO SAMO

The Dancer Witbier (13 Blg, IBU 20, niefiltrowane, warzone w Szczyrzyckim Browarze Cystersów „Gryf”) – w aromacie najpierw melon, akcenty cytrusowe (pachnie jak limonka przede wszystkim), niecałkiem dojrzałe banany, pszenica. Bardzo przyjemny, dobrze ułożony aromat, dryfujący dość wyraźnie w stronę weizena.
W smaku jest podobnie – The Dancer chwilami do złudzenia przypomina weizena. Są tu akcenty bananów, pszenicy, jest trochę przyjemnych, słodkich cytrusów, skórka pomarańczy, jest lekka ziołowość, głównie kolendrowa. Jest też nieco rumianku i jałowca. Na koniec odrobina maślanych nutek. Świetne piwo, chętnie się go napijemy, jak już odpuszczą mrozy.
Kategoria: JESZCZE RAZ TO SAMO

Mniszek (12,5 Blg, niefiltrowane, niepasteryzowane) – mniej intensywne i wyraziste w aromacie. Wyraźnie mniej kolendry, na rzecz rumianku. Są tu też akcenty skórki pomarańczowej, wyraźna pszenica. Wydaje się zbytnio zdominowane przez rumianek, nieco zbyt kwaśne w aromacie. Zobaczymy co powie nam podniebienie. Zanim jednak wlejemy je na podniebienie, w aromacie zaczyna robić się grzecznie. Jest tam suszony rumianek, ale przestał dominować, uciekła kwasowość. Zrobił się przyjemny aromat rozgrzanej słońcem łąki. Pojawiła się dodatkowo prażona pestka dyni. Bardzo fajne piwo. Przynajmniej w aromacie.
Smak jest pszeniczny, drożdżowy, delikatnie ziołowy (wyraźny rumianek, mniej dominująca, ale wyraźnie obecna kolendra), lekko pomarańczowy. A ta pomarańcza to przede wszystkim świeża skórka, ale też kandyzowana skórka.
Kategoria: JESZCZE RAZ TO SAMO

Collector Lemon Witbier (12 Blg, IBU 15, niefiltrowane, pasteryzowane, warzone w PPHU Jamard) – w aromacie obiecywane akcenty skórki cytryny, odrobina gorzkiej czekolady (?), pszenica. Ale przede wszystkim kolendra. Tony jej. Kolendrowo-ziołowy aromat zdaje się przysłaniać wszystko. Bardzo mało przyjemny aromat kiszonki. Poczekamy, może się ulotni. Daliśmy mu sporo czasu, kiszonka tam ciągle jest, kolendra nie ustępuje. Bardzo słaby aromat, aż nie chce się brać tego czegoś do ust. Czego się jednak nie robi dla ludzkości…
Smak jest bardzo lekki i… bardzo kwaśny. Zaczynamy podejrzewać, że albo w Radudze działa jakiś dywersant, albo Tesco przetrzymało tę partię gdzieś przy grzejniku, lub na słońcu. Cholera wie, ale piwo z Radugi nigdy nie smakowało aż tak źle. Nawet nielubiane przez nas gatunki w radugowym wykonaniu przekonywały nas, że jednak się da, że to nie do końca jest tak bez sensu. A dzisiaj? Są tam akcenty cytrynowe, nawet dość wyraźne, jak się w nie wsłuchać, jest trochę pszenicy, jest ziołowość. Ale przede wszystkim cholerny kwas. Po kilku łykach ten kwas zaczyna mi brzmieć jak sok z cytryny. Może to jednak o to chodziło piwowarom? W składzie jednak podali skórkę z cytryny, a nie świeżo wyciśnięty sok, a tutaj w smaku dominuje kwaśny sok cytrynowy. Masakra jakaś. Nie, nie chcę kończyć tej butelki. Zdecydowanie nie.
Ha! A tu nagle zwrot akcji. Przypominam sobie – nagle i niespodziewanie – że mamy w piwnicy jeszcze jedną butelkę Collectora. Lecę na złamanie karku dwa piętra niżej, odszukuję butelkę, wracam. To znaczy, wszystko to odbyło się jak mnie nie było przy komputerze. Czy też, nie było mnie przy komputerze jak to robiłem. Tak czy owak, zwalamy kapsel z drugiej butelki tego samego piwa, kupionego wcześniej w innym sklepie i trzymanego w piwnicy – ciemno i zimno, a termin ważności do 1 marca…
Nic się nie zmieniło, nie ma zwrotu akcji… Radugo, Radugo, cóżem Ci uczynił?
Kategoria: DO ZLEWU

Ustalenie dzisiejszego rankingu nie jest proste, jeśli chodzi o miejsca 1-3. Czwarte jest zarezerwowane dla Collectora. Jak zwykle w takich sytuacjach, odbywa się niniejszym ponowne lanie w pysk, mlaskanie, przewracanie oczami… Chyba mamy jakieś wyniki. Wiemy już co na pewno wygrywa. Mlaskamy więc teraz o miejsce drugie i trzecie… Bardzo wyrównana stawka… No dobrze. Już wiemy. I jesteśmy jednogłośni (!) Oto nasz ranking:

1. Kormoran Witbier
2. Mniszek
3. The Dancer
4. Collector

I jak najszybciej zapomnijmy o tym ostatnim.



sobota, 7 stycznia 2017

Polsko-niemieckie koziołkowanie



610. Lübzer Bock (Brauerei Lübz) 7%
611. Bock (Raduga, Inne Beczki, Faktoria) 6,9%
612. Koziołek (Pałacyk Łąkomin) 7,8%
613. Oettinger Bock (Oettinger Brauerei) 6,7%

Przejeżdżałem nie tak dawno przez Niemcy, bo mi S3 w kraju popsuli. Po to, by ją ostatecznie naprawić, ale tymczasem polecam jej unikać, szczególnie na odcinku między Zieloną Górą a Legnicą. Tak czy owak, zrobienie dodatkowych stu paru kilometrów przez zaprzyjaźniony kraj zaowocowało wydłużeniem podróży o 7 minut. O komforcie jazdy wspominał nie będę. Wracałem potem już po polskich drogach i ciężko tej decyzji żałowałem. Tak czy owak, jadąc przez piękną ziemię niemiecką, oddałem się w jednym miejscu pasji fotografowania – oni tam specjalnie przy autostradzie postawili takie zdalnie sterowane fotoaparaty. Wystarczy jechać trochę szybciej niż wartość wskazana na znakach drogowych – i sam się uruchamia. Z fleszem! Taka technika. W innym miejscu natomiast postanowiłem zatrzymać się w okolicy jakiegoś centrum handlowego w celu zapakowania sobie bagażnika piwem. Trafiłem dość pechowo na jakiś Kaufland, więc skazany byłem jedynie na ichnie koncerniaki, głównie lagery, parę kellebierów, bocków, kilka weizenów.

A że powiedziało się bock, to w drodze powrotnej wpadłem do dawno nie odwiedzanego Pałacyku Łąkomin (szczerze polecam wizytę, da się znaleźć w guglach), gdzie jakiś czas temu odkryłem zupełnie nieznany, malutki browarek, w którym ktoś naprawdę potrafi robić piwo. No i zgarnąłem co tam mieli w lodówce, w tym właśnie Koziołka. Do stawki dorzuciłem Bocka, będącego efektem współpracy trzech polskich browarów kontraktowych – Radugi, Innych Beczek i Faktorii – i konkurencja gotowa.

Biorąc pod uwagę fakt, że koźlak to koźlak, przez wielu uważany za gatunek nudny i niegodny uwagi, opis aromatu i smaku pewno ograniczał się będzie do kilku nutek, tych samych za każdym razem, a ocena głównie sprowadzi się do tego, jak zgrabnie udało się tych kilka elementów ze sobą połączyć. I tyle. No, w przypadku kooperacyjnego Bocka najpewniej dojdzie jeszcze nutka wędzonki, bo oni tam deklarują an etykiecie, że to koźlak ze słodem wędzonym. I tyle.

Niemieckie piwa tradycyjnie już milczą na etykietach na temat zawartości ekstraktu, poziomie IBU, filtracji, pasteryzacji, itp. Polskie piwa nie mają przed konsumentem tajemnic.

Proszę bardzo, pierwsza sesja piwna tego roku z jednym z najnudniejszych gatunków piwa. Kapsle precz, lejemy. Lübzer spienił się jak coca-cola – piana była burzliwa, a po chwili nie było po niej ani śladu. Podobnie kiepsko zachował się trójbrowarowy Bock, jednak tutaj przynajmniej jakieś śladowe ilości piany utrzymały się nieco dłużej na powierzchni piwa. Jakieś piętnaście sekund dłużej. Koziołek z Łąkomina i Oettinger Bock pokazały klasę, przynajmniej w zakresie piany – była ona gęsta i trwała, redukowała się powoli. Okazało się, że koźlak koźlakowi nierówny jeśli chodzi o barwę. Generalnie, niemieckie koźlaki były wyraźnie jaśniejsze, przy czym najjaśniejszy był Oettinger. Miał barwę tylko o odcień ciemniejszą od standardowego lagera, a na etykiecie nie było ani słowa o tym, że to jakiś helles bock. Wąchamy, próbujemy. Nie samym wzrokiem wszak człowiek się piwem karmi.

Oettinger Bock  – tu w aromacie przede wszystkim skórka chleba, nieco karmelu, odrobina palonego słodu. Przyjemny, zachęcający aromat, choć w głębi czai się tam nieco mniej przyjemny akcent działu farb olejnych jakiejś castoramy.
Smak jest słodki, karmelowy, nieco alkoholowy. Po chwili pojawiają się ziołowe akcenty goryczkowe. Jest też czerstwe pieczywo, lekka paloność. Rozgrzewające. Rewelacji tu nie ma, ale kto się jej koźlaku spodziewał. Poprawne piwo do wychylenia od czasu do czasu.
Kategoria: JESZCZE RAZ TO SAMO

Bock (16,3 Blg, IBU 25, pasteryzowane, niefiltrowane, warzone w PPHU Jamard) – w aromacie przede wszystkim słodki karmel, cukierki raczki, ledwo cień obiecywanej na etykiecie dymności. Po chwili pojawia się ciężki, słodki syrop z ciemnych owoców.
Smak jest pełny, a w nim już wyraźna dymność, wędzonka. Poza tym trochę kawy, słodkich lizaków-kogutków, sporo zboża. Odrobina jeżyn, dzikich malin. Goryczka dobrana w sam raz, skutecznie kontruje słodycz, ale nie wybiega na pierwszy plan. Przyjemne piwo do powolnego sączenia.
Kategoria: JESZCZE RAZ TO SAMO

Koziołek Bock (18 Blg, niefiltrowane) – w aromacie przede wszystkim przypalony karmel, odrobina lukrecji, nieco miodu.
Smak jest bardzo wyraźnie chlebowy, a chleb ten polany jest przerozkosznym, naturalnym miodem. Ponadto dużo zboża, syrop cukrowy, a wreszcie na koniec delikatna goryczkowa kontra. I o takiego koźlaka nasi dziadowie walczyli.
Kategoria: JESZCZE RAZ TO SAMO

Lübzer Bock – ma aromat najmniej intensywny z całej dzisiejszej stawki. Jest tu odrobina coli, nieco prażonego słodu, trochę zboża w ogóle, odrobina skórki chleba. Bady ten aromat, mniej więcej jak piana, która (nie) okryła tego piwa po nalaniu do szklanki.
Smak jest lekki, karmelowy, delikatnie chlebowy, zbożowy. Odrobina kawy rozpuszczalnej. Stosunkowo wysoko – na tle dzisiejszej konkurencji – wysycone, co dodaje mu nieco głębszego wymiaru. Jednak niewiele mu chyba może pomóc, bo generalnie jest słabe, płaskie i nudne.
Kategoria: JAKOŚ JE ZMĘCZĘ

No i tak – z jednej strony baliśmy się, że wystawienie niemieckich, koncernowych bocków przeciw wyrobom polskiego rzemiosła, postawi je z definicji na straconej pozycji. Koncern jakoś nie lubi wygrywać z rzemiosłem. Z drugiej strony, to przecież Niemcy są specjalistami od koźlaków, więc nawet w wersji koncernowej powinni sobie poradzić. Okazało się, że nie doceniliśmy potęgi polskich rzemieślników. Co prawda, miejsce drugie i trzecie nie było tak zupełnie oczywiste – trzeba było tu trochę dłużej posączyć, pomlaskać i oczami poprzewracać, żeby podjąć decyzję – ale już miejsca pierwsze i czwarte przyznane zostały miażdżącą przewagą głosów zebranych. No i nasi górą. Jak na tych czterech skoczniach ostatnio. Z czego się bardzo cieszymy. I jednego i drugiego, znaczy.

Ranking jest dzisiaj jednogłośny i przedstawia się następująco:

1. Koziołek z Łąkomina
2. Bock z trzech browarów
3. Oettinger zza zachodniej granicy
4. Lübzer z Lübz, również za zachodnią granicą

Żadne ze smakowanych dzisiaj piw nie zostało kupione w zaprzyjaźnionym sklepie Po Robocie przy ul. Westerplatte 9 w Świdnicy, ale i tak serdecznie porobotną ekipę pozdrawiamy.