czwartek, 29 października 2015

Okołomarcowo


297. Dolomiti Rossa Doppio Malto (Birra Castello SPA) 6,7%
298. Inedit (Damm) 4,8%
299. Po Godzinach Marcowe (Browar Amber) 5,8%
300. Voll-Damm Doble Malta (Damm) 7,2%

Skład dzisiejszej stawki zawodników podyktowały dość przypadkowe – jak zwykle u nas – zakupy, oraz wymagająca natychmiastowych działań opróżniających zawartość lodówki i jej okolic. Jej trzon to piwa marcowe i im podobne, do którego dorzuciliśmy ciekawostkę w postaci katalońskiego piwa Inedit Damm, które nijak nam nie pasowało do jakiegokolwiek innego zestawu. Ciekawostka polega na tym, że mimo iż piwo to uwarzono w barcelońskim browarze Damm, dokładnie tam, gdzie najpopularniejsze piwo barcelońskie, Estrella Damm, to w komponowaniu jego receptury brał udział (a przynajmniej się pod nim podpisał) sam Ferran Adrià, kulinarny geniusz (podobno), twórca bodaj najsłynniejszej restauracji na świecie, elBulli. Skąpe informacje na temat tego piwa, jakie znaleźć można na kontretykiecie sugerują, że bliżej mu raczej do stylu belgijskiego witbier, ale skoro witbierów nie mamy chwilowo na składzie, to przecież takiego Inedit do zlewu nie wylejemy. Niech walczy. Do pomocy dorzucamy mu Voll-Damm Doble Malta, piwo warzone w tym samym browarze, i już na pewno marcowe. Na stole ląduje jeszcze jedno piwo z południa, a mianowicie włoskie Dolomiti Rossa Doppio Malto. Polskę reprezentuje Marcowe z serii Po Godzinach z browaru Amber. Amber raczej nie zawodzi, tak więc nie przejmujemy się przewagą liczebną Południowców.

Przy okazji wyszło nam – zupełnie niechcący – że właśnie wkraczamy w czwartą setkę opisywanych piwek. I ciągle z dala od oddziału odwykowego, czego zamierzamy się trzymać przez co najmniej kolejnych trzysta piw.

Podczas nalewania, w każdej szklance pojawia się poprawna piana – ani zbyt obfita, ani zbyt skąpa, ani zbyt trwała, ani zbyt ulotna. Beżowa w Po Godzinach i wręcz brązowa w Dolomiti. Naturalna, osiadająca na ścianach szklanek, w miarę trwała. Samo piwo Dolomiti ma barwę bursztynową, jest dzisiaj najciemniejszym piwem. Najjaśniejsze, ciemnosłomkowe, odrobinę ciemniejsze niż typowy witbier  – i wyraźnie niefiltrowane – jest Inedit.

Dolomiti Rossa Doppio Malto pachnie palonym słodem, melasą i jarzębiną. Po chwili ujawnia się nasza ulubiona guma arabska. Trochę rodzynek. W smaku lekkie, z nutkami palonego słodu, karmelu, suszone śliwki, delikatna goryczka gorzkiej czekolady. Bardzo sympatycznie wyważone, grzeczne. Smaczne, choć z czasem robi się kompletnie płaskie, pozbawione wyrazistości.

Inedit w aromacie ma lubczyk, seler, pieprz, słód, kolendrę, pszenicę, odrobinę cytrusów. Po chwili całość ewoluuje w stronę zapachu domowego rosołu. W smaku jest również jarzynowo – seler, marchewka. Lubczyk i kolendra są i tutaj. Jest tam też wyraźnie pszenica. Pieprz, majeranek, korzeń pietruszki. Dopełnione lekką sugestią tylko cytrusów, goździków. Wbrew pozorom, nie jest to jakoś specjalnie nieprzyjemne. Choć raczej zwycięstwa w dzisiejszym starciu akurat temu piwu nie wróżę. Nie uprzedzajmy jednak wypadków, jeszcze dwa piwa przed nami. Trzeba jednak powiedzieć, że Ferran Adrià i koledzy – jeśli rzeczywiście maczali oni palce w tworzeniu tego piwa, a nie jest to tylko zabieg marketingowy – stworzyli bardzo nietypowe piwo. Na pewno sięgniemy po nie jeszcze raz, gdy tylko nadarzy się sposobność.

Po Godzinach (14,4 Blg, pasteryzowane) – w aromacie słód, karmel. Po chwili ujawniają się nutki śmietankowego sosu grzybowego. Takiego z podgrzybków. W smaku pełne, wyraziste – słód, karmel, delikatny powiew polskiego chmielu – nie jest to nawet goryczka, a bardziej powiew aromatu znad pęczka ususzonych szyszek chmielu. Bardzo dojrzałe, słodkie brzoskwinie. Ten akcent sosu grzybowego obecny jest również w smaku. Bardzo przyjemna rzecz.

Voll-Damm pachnie ciemnymi owocami – czarną porzeczką, aronią. Po chwili pojawia się delikatna wędzonka. I karmel. W smaku pełne, pełne słodkich owoców. Rumianek, kardamon, goździki. Jest lekka nutka alkoholu, akurat raczej mało przyjemnego. I całe szczęście, że nie ma go tam dużo. Goryczka ma charakter goryczy tarniny. Takiej, którą już zdążył ścisnąć pierwszy jesienny przymrozek.

Dziś znowu werdykt jest jednogłośny, choć przyznać trzeba, że obydwoje trochę wahaliśmy co do drugiego miejsca. Tak czy owak, wygrywa Po Godzinach. Zdecydowanie. Drugie miejsce – za totalnie nieoczywistą innowacyjność – Inedit. Na trzecim miejscu Voll-Damm. Jako ostatnie linię mety przekracza Dolomiti.

sobota, 24 października 2015

Wszystkie dzisiaj jakieś Leffe

294. Leffe Radieuse (Abbaye de Leffe) 8,2%
295. Leffe Royale Whitbread Golding (Abbaye de Leffe) 7,5%
296. Leffe Vieille Cuvée (Abbaye de Leffe) 8,2%

Dzisiaj był ciężki dzień, trzeba go sobie osłodzić na koniec. Poza tym, zmęczyły nas zmagania z oporną materią piwną podczas naszych kilku poprzednich posiedzeń. Jakby tych argumentów było mało - przecież weekend się zaczyna, do diaska. Dlatego dzisiaj wytoczyliśmy ciężką artylerię – trzy wyroby browaru Abbaye de Leffe, w tym zupełną dla nas nowość, wersję Royale chmieloną angielskim chmielem Whitbread Golding. Wersje Radieuse i Vieille Cuvée już kilka razy nam się o podniebienie obiły. Zawsze ku uciesze tegoż.

Wszystkie trzy pokryły się wzorcową wręcz pianą podczas nalewania do szklanek. Vieille Cuvée i Radieuse okazały się ciemniejsze w barwie, bursztynowe, z delikatnymi rubinowymi poblaskami, szczególnie Vieille Cuvée. Royale ma barwę ciemnego złota. Wszystkie trzy są klarowne, ewidentnie filtrowane. Co za draństwo! ;-)

Radieuse – miodowy, kwiatowy aromat, nutka octu winnego, słodkie mandarynki, śliwki, wiśnie, akcenty ziołowe. Solidna, zbożowa baza. Aromat pięknie poukładany, harmonijny. Mimo wysokiej zawartości alkoholu, ani nawet sugestii alkoholowości. Bardzo elegancki, złożony aromat. W smaku jest pełne, wyraziste, głębokie. Nie da się wyczuć tych ponad 90% wody. Piwo składa się tylko i wyłącznie ze smaku. Akcenty słodu, palonego słodu, kolendry, wyraźnie słodkich i wyraźnie czerwonych owoców – śliwki, porzeczki, wiśnie. Goryczka jakby ze skórki gorzkiej pomarańczy. Bardzo delikatna, bardzo wyważona. Odrobina akcentów korzennych – gałka muszkatołowa. Po paru chwilach i podniesieniu się temperatury piwa, da się wyczuć w smaku lekki alkohol, ale w niczym on tu nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie – miły, rozgrzewający akcent zdaje się uzupełniać całość.

Royale ma w aromacie przede wszystkim zboże, są nutki ziemiste, owocowe (jeżyny), delikatna wanilia. Skórka świeżego chleba, akcent świeżo rozkrojonego ziemniaka pieczonego w ognisku. Znowu – wzór harmonii i delikatności. Smak jest zaskakująco lekki, ale znowu pełen akcentów smakowych – owoce (gruszki, śliwki węgierki), świeże orzechy laskowe. Całość kremowa, niezwykle przyjemna. Ani cienia wodnistości, ani cienia alkoholowości. Delikatna goryczka – coś jak kakao, gorzka czekolada.

Vieille Cuvée jest z całej trójki najbardziej zielone i ziołowe w aromacie. Świeże siano. Nutki herbaciane. Po chwili ujawniają się akcenty owocowe – marmolada wieloowocowa (taka krojona), słodki melon. Słód, drożdże, nieśmiały karmel. Delikatny akcent sera wędzonego. Smak Vieille Cuvée jest pełny i bogaty. Na pierwszy plan wychodzą kandyzowane kumkwaty – przepiękne połączenie ciężkawej słodyczy z delikatną, wykwintną goryczką. Nutki kolendry. Nieśmiały akcent kokosa. Odrobina brzoskwini. Dojrzały, słodki agrest. Lekka alkoholowość wyczuwalna, ale ma ona charakter ciepły, likierowy, rozgrzewający. Bardzo przyjemny – jak całość smaku tego piwa.

Co za odmiana po nieudolnych kraciakach z kilku poprzednich wieczorów! Każde ze smakowanych dziś (wszak koncernowych!) piw przenosi pijącego w krainę zmysłowej rozkoszy. Nie chce się nam oceniać, ustawiać rankingu. Każde zasługuje na najwyższy stopień każdego piwnego podium. Rozwala Royale, które jest piwem, jakie chciałoby się pić codziennie. Bez udziwnień, bez jakichś nowofalowych hopsztosów, ale też kompletnie bez jakichkolwiek niedoróbek – piwo marzenie. Radieuse i Vieille Cuvéeto piwa bardziej od święta, przeznaczone do bardziej spokojnej, niespiesznej degustacji. O właśnie, do degustacji! Te rzeczywiście nadają się do degustacji. Jak słyszę niektórych krafciakowych vloggerów mówiących o tym, że „zdegustowali” właśnie jakieś dziwadło o smaku zawartości ścierki do podłogi, to… ja jestem zdegustowany. A wcale jakoś nie identyfikuję się ze ścierką do podłogi. Ani żadną inną ścierką.

czwartek, 22 października 2015

Słów brak, ale...



292. Dziwok Summer Ale (Kraftwerk) 5,2%
293. Wrężel Summer Ale (Wrężel) 5%
English Pale Ale (Primátor) 5%

Zmęczeni nieco przygodami z pszenicznymi piwami z dwóch poprzednich sesji – a właściwie zmaganiami z obecnym w większości z nich „duchem kraftu” – postanowiliśmy wypłynąć na spokojne wody, w jakąś krainę piwnej łagodności. Wybór stylu angielskich pale ale wydał się nam jak najbardziej słuszny, tak więc postawiliśmy na stole dwa piwa oznaczone jako summer ale (Dziwok i Wrężel Summer Ale) oraz gościa z Czech, uwarzone w nachodzkim browarze Primátor English Pale Ale. Nie do końca to samo, ale z tej samej rodziny. Powinno być dobrze.

Każde piwo ma inny odcień – od najjaśniejszego, ciemno-słomkowego (Wrężel), przez słabą herbatę (Dziwok) do bursztynowego (Primátor). Wrężel i Dziwok są niefiltrowane, co widać na pierwszy rzut oka – zwartość szklanek jest mętna, a Wrężel przypomina wręcz wyglądem piwo pszeniczne. Primátor jest jedynym piwem filtrowanym w tym zestawie, czego znowu nie da się ukryć. Wszystkie trzy podczas nalewania wytworzyły przyzwoitą, naturalną, oblepiającą ścianki szklanek pianę, przy czym wydaje się, że w Primátorze jest ona najtrwalsza.

Dziwok (12,5 Blg, pasteryzowane, niefiltrowane, warzone w Browarze Rzemieślniczym Jan Olbracht w Piotrkowie Trybunalskim) pachnie watą cukrową, zbożem, chmielem. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie jakiś niepokojący akcent zatęchłej, zagrzybionej łazienki, mokrych ręczników, gnijącego filcu w tle. Nie jest to akcent dominujący, ale od chwili gdy został zlokalizowany, nie pozwala cieszyć się pozostałymi. Z czasem, wraz ze wzrostem temperatury, na jaw wychodzą akcenty grapefruitowe i ona zaczynają dominować aromat piwa. Jednak filcowa stęchlizna ma się dobrze. W smaku jest wodniste, płaskie, chmielowe. Nie dzieje się nic. Jak w polskim filmie. Podgoryczkowana woda i nic więcej. Gdzieś daleko w tle, wysiłkiem woli chyba bardziej niż zmysłem smaku, wyczułem wreszcie pewną zbożowość. I całe szczęście, bo już miałem zakładać sobie na nos klamerkę – aromat starego, zbutwiałego ręcznika robi się nieznośny również podczas smakowania.

Wrężel (12 Blg, IBU 42, pasteryzowane, niefiltrowane) pachnie cytrusami, zapoconą koszulką, a przynajmniej atmosferą przebieralni przy sali gimnastycznej. Nie żeby to jakoś bardzo przeszkadzało. Poza tym, solidna, słodowa baza. Z czasem aromat robi się mniej przyjemny, na jaw wychodzi leciutki paw (tak, wymiociny), całość pogrąża się w nieuporządkowaniu, wręcz chaosie. W smaku jest znowu rozczarowanie. Jest woda, długo, długo nic, a potem pojawiają się – dość sympatyczne, trzeba przyznać – akcenty delikatnych cytrusów (głównie cytryna), akcencik miodowy, coś zielonego, trawiastego. Echo słodu pojawia się gdzieś w dalekim tle. Goryczka, choć nie jest jakoś specjalnie nachalna, zalega na podniebieniu w sposób raczej mało przyjemny.

Primátor (pasteryzowane, filtrowane) w aromacie ma nutki syntetycznych owoców z galaretek cukrowych na tle przyzwoitej, wyraźnej słodowej bazy. Po paru chwilach pojawiają się również akcenty truskawek z kompotu. W smaku ma najwięcej ciała ze wszystkich smakowanych dziś piw – jest tam wyraźny, głęboki akcent słodu, akcenty owocowe (truskawki), jest odrobina chmielu, jednak wyważonego, rodzimego (jeśli można tak powiedzieć o czeskim chmielu). Nie jest to wybitne piwo, nie jest to bardzo dobre piwo, ale zdecydowanie nie jest to piwo złe, nie jest to kandydat do zlewu.

Kiedy aromat we Wrężel Summer Ale przerodził się w kiszonkę, moja lepsza połowa stwierdziła, że to draństwo coś takiego w ogóle ludziom sprzedawać. Mamy sobie dać z tym spokój, wylać resztę do zlewu – zaordynowała. I chyba miała rację. Gnijący w zatęchłej łazience ręcznik w aromacie Dziwoka i smak przegniłej cytryny w tymże przekonały mnie, że tak właśnie postąpić należy. I dać sobie z tym paskudztwem spokój.

Dzisiejszy ranking wygląda następująco (i jest jednogłośny) – pierwszego miejsca nie przyznano. Drugiego też nie. Na trzecim jest Primátor English Pale Ale. Nie przyznano żadnych innych miejsc – pozostałych zawodników zdyskwalifikowano za oszukiwanie konsumentów, że są piwami, podczas gdy to tylko popłuczyny, nieudolnie sklecone z wątpliwej jakości składników, dobranych w niewątpliwą całość bez jakości. A z piwem mają wspólnego tylko tyle, że ktoś bezczelnie na etykiecie użył tego słowa. I niech sobie wyznawcy kraftu mówią co chcą. Czekamy na pierwsze przeszczepy podniebienia. Wydaje się, że jest ogromne zapotrzebowanie. Nobel w dziedzinie medycyny gwarantowany.

środa, 21 października 2015

Łolaboga, amerykańska pszenica!




288. Pinky American Wheat (Browar Brodacz) 5,2%
289. Łan Wheat American Wheat (Reden) 4,8%
290. Albert American Weizen (Wąsosz) 4,9%
291. Młynarz American Wheat (Browar Profesja) 4,2%


Po sukcesach amerykańskich chmielów w psuciu smaku przyzwoitego piwa (poprzedni wpis, belgijskie wity), postanowiliśmy sprawdzić czy nadają się one równie dobrze do psucia innych gatunków piwa. A może jednak istnieje gdzieś między Odrą a Bugiem jakiś piwowar, który wie jak ich użyć z należytym umiarem, zestawić z pozostałymi składnikami i zrobić przyzwoite, smaczne piwo. Okazało się, że spośród dostępnych nam piw, jedynie browary kraftowe porywają się na takie przedsięwzięcia. Stąd też dzisiaj cztey polskie piwa, wszystkie z kraftowych browarów, od rewolucjonistów piwnych. Zobaczmy ile warte jest takie zestawienie – pszenica, amerykański chmiel, kraft. W szranki stanęły dzisiaj piwa w stylu mniej więcej weissbier, czyli z natury pyszne, słodkie, orzeźwiające, owocowe i lekkie, jednak dla odmiany chmielone amerykańskimi, tak modnymi dziś odmianami chmielu. Doświadczenie wskazuje, że nie same chmiele są problemem. Jeśli stosowane umiejętnie, z umiarem, potrafią nadać piwu nową jakość. Jeśli stosowane w nadmiarze, źle skomponowane z resztą składników, potrafią mieć katastrofalny wpływ na ostateczny efekt. Zobaczmy.


Wszystkie pieniły się poprawnie, przy czym najbardziej Łan Wheat, a najmniej Albert. Wszędzie była to piana w miarę trwała – nawet po nieuchronnej redukcji, każde z piw pokryte było cienką warstwą piany, a ścianki były grzecznie pooblepiane jej resztkami. Wszystkie są niefiltrowane, więc zawartość szklanek jest mętna. Albert i Łan Wheat mają barwę o odcień ciemniejszą od pozostałych, choć wszystko odbywa się w granicach barwy charakterystycznej dla jasnych piw pszenicznych – słomkowej.

Młynarz (11,5 Blg, IBU 47, niefiltrowane, niepasteryzowane) pachnie grapefruitem (co za zaskoczenie!), przechodzącym w aromat proszku do szorowania zlewów. Jeśli coś jeszcze w tym aromacie jest, to schowało się skutecznie, lub wyszorowane zostało. Po chwili, wraz z nieznacznym wzrostem temperatury, pojawił się również aromat palonej gumy, choć przyznać trzeba, że chemiczno-grapefruitowa czapa złagodniała nieco. W smaku Młynarz jest wodnisty, grapefruitowo-gorzki, blaszany, ziołowy, piołunowy. Goryczka zalega na podniebieniu i nie pozwala cieszyć żadnymi innymi akcentami.

Albert (12,8 Blg, pasteryzowane, niefiltrowane) pachnie brzoskwinią, ma nutki kwiatowe, ma również nieśmiałe akcenty świeżo krojonej kapusty. Po chwili pojawiają się również akcenty pszenicy, więc wszystko jest OK. Pachnie sympatycznie. W smaku jest wyraźnie pszeniczne, delikatnie cytrusowe (akcenty raczej słodkich cytrusów i ich skórek) oraz owocowe – brzoskwiniowe i truskawkowe. Goryczka jest z gatunku delikatnych i okiełznanych.

Łan Wheat (12 Blg, IBU 23, niefiltrowane, niepasteryzowane) w aromacie ma przede wszystkim nutki grapefruitowe, choć zdecydowanie delikatniejsze i bardziej w stronę słodkiego grapefruita niż Młynarz. Aromat cytrusowy jest na tyle silny, że trudno wyczuć pod nim cokolwiek innego. W smaku jest lekko, orzeźwiająco. Da się wyczuć pszeniczną bazę, akcenty owocowe, w których smakowaniu nie przeszkadza już tak bardzo grapefruitowo-ziołowa goryczka, która trzyma straż tylną.

Pinky (12,5 Blg, IBU 25, niefiltrowane, niepasteryzowane) ma w aromacie nutki grapefruita, ale też innych owoców tropikalnych, głównie kandyzowanego ananasa i truskawek. Lekkie akcenty czarnej herbaty. Na podniebieniu jest lekkie, na granicy wodnistości. Smaku w nim nie przewidziano najwidoczniej, albo z sobie tylko znanych powodów postanowił się nie ujawnić. Chyba, że smakiem nazwiemy atakującą podniebienie bezlitośnie gorycz – jakąś taką grapefruitowo-woskowo-ziołową gorycz, która zalega na podniebieniu i nie pozostawia miejsca na nic innego. No dobrze, jak się dobrze wsłuchać, to da się znaleźć akcenty pszenicy i truskawki z kompotu. Ale trzeba się postarać.

Wygrywa Albert. Bezapelacyjnie, o kilka długości. Jako jedyne smakowane dzisiaj piwo nie przypomina rozwodnionego wywaru ze skórek grapefruita, a wręcz przeciwnie, jest piwem smacznym.  Smacznym, w sensie posiadającym smak. Jedynym z całej czwórki, które zwycięsko wyszło z próby amerykańskiego chmielowego ognia – umiar, kompozycja. Na drugim miejscu jest Pinky. Były propozycje, żeby nie przyznawać trzeciego miejsca, jednak zamiast tego, przeprowadzono dogrywkę-dopitkę. Dopitkę tego, co miało ewentualnie w zlewie wylądować. Werdykt jest taki, że trzecie miejsce przyznano Łan Wheat, a stawkę zamyka Młynarz. Choć powiedzieć trzeba, że bardzo depczą sobie po piętach.



wtorek, 20 października 2015

Belgijska biel pszeniczna, czyli jak wypaść blado



285. Wrężel Double Witbier (Browar Wrężel) 5,9%
286. Steenbrugge (Brouwerij Palm) 5%
Hoeagaarden (Inbev Belgium) 4,9%
287. Blady Witek (Reden) 4,8%

Dzisiaj na biało. Na biało po belgijsku, czyli na wit. Jedna z sieci sklepów zapewniła nam dostęp za rozsądne pieniądze do dwóch belgijskich witów, pewien sklepik w Świdnicy zapewnił nam dostęp – za nieco mniej rozsądne pieniądze, bądźmy szczerzy – do dwóch polskich, kraftowych wariacji na ten temat, więc grzechem byłoby nie wykorzystać okazji. Wykorzystaliśmy więc. Niecnie, z pełną premedytacją. Na stole dzisiaj zawitały u nas dwa belgijskie piwa i dwa polskie, wszystkie w stylu belgijski witbier. Belgię reprezentują dziś Steenbrugge z browaru Brouwerij Palm (tego samego, co robi piwo Palm), Hoegaarden, podobno wzorzec stylu, oraz dwa polskie piwa – Wrężel Double Witbier z browaru kontraktowego Wrężel i Blady Witek z browaru kontraktowego Reden.

Po przelaniu do szklanek okazało się, że piana na wszystkich wszystkich czterech jest wzorcowa. Obfita, naturalna, trwała. Najbardziej intensywna na Bladym Witku, najmniejsza na Wrężelu. Każda zostawia przyjemnie wyglądające esy-floresy na ściankach szklanek. Jeśli chodzi o barwę, to wszystkie wyglądają mniej więcej tak samo – mętne, słomkowe. Wrężel jest o odcień ciemniejsze od pozostałych. Popróbujmy.

Wrężel Double Witbier (16,5 Blg, IBU 28, pasteryzowane, niefiltrowane) ma w aromacie przede wszystkim gnijące cytrusy, skórkę z limonki, goryczkę curacao. Aromat jest średnio wyrazisty i raczej płaski, monotonny. Po chwili wychodzą również nutki świeżego, wilgotnego, domowego biszkopta. W smaku jest pełne, cytrusowo-ziołowe, lekko kwaskowe. Pojawiają się akcenty alkoholowe. Nutki ziołowe jakoś nie bardzo chcą współgrać z cytrusowo-pszeniczną resztą i powodują uczucie nieprzyjemnej, zawilgotniałej ciężkości. Generalnie, mało przyjemne. Po jakimś czasie, wraz ze wzrostem temperatury, smak zaczynają dominować gorzkie, ziołowe akcenty. Ziołowa gorycz staje się wszechobecna i bardzo nieprzyjemna. Aromat zaczyna przypominać zapach podkoszulka kombajnisty po całym dniu pracy w okresie żniwnym.

Steebrugge (refermentowane w butelce) pachnie ciepłymi, dojrzałymi pomarańczami oraz kolendrą. W sumie wychodzi ni to visolvit, ni to gazowany napój brzoskwiniowy. Generalnie, aromat jest dość mdły, mało w nim życia, którego spodziewaliśmy się po belgijskim witbierze. Po chwili jednak dziwne i nieprzyjemne akcenty uciekają. Pojawiają się nutki kandyzowanej skórki pomarańczy i brzoskwini. Aromat robi się pełny, wyrazisty, niezwykle przyjemny. W smaku jest raczej wytrawne, z akcentami pomarańczowymi i słodkich grapefruitów, na przyjemnej bazie pszenicznej, po chwili pojawia się akcent brzoskwiniowy, który z czasem przejmuje panowanie nad podniebieniem, po czym, zupełnie na koniec, pojawia się leciutki akcent goryczki. Niezwykle przyjemne doznanie.

Hoegaarden pachnie cytrusami (słodki grapefruit, pomelo) i ziołami, w tym oczywiście kolendrą. Całość harmonijna, zrównoważona, przyjemna. Smak jest lekki, nieco kwaskowaty, nieco cytrusowy, po chwili wyraźnie pszeniczny, delikatnie ziołowy. Świeży i orzeźwiający. Całość poukładana wręcz wzorcowo.

Blady Witek (12 Blg, IBU 15, niepasteryzowane, niefiltrowane) ma w aromacie coś pośredniego między pastą do podłóg a wnętrzem sklepu zielarskiego. Idąc na kompromis – pachnie wnętrzem sklepu zielarskiego na krótko po pastowaniu podłogi. Trochę zwietrzałej mięty. Jednak trudno szukać w nim wyrazistości któregoś z wymienionych aromatów – jest raczej mdły, mętny, chaotyczny. Po paru chwilach robi się z tego aromat kredek świecowych – płaski, mdły, nieprzyjemny. W smaku dominują zioła – i nie jest to tylko kolendra. Jest tu i kminek, i majeranek i jeszcze parę innych. Gdy już podniebienie się z nim oswoi, na jaw wychodzi brudny smak pszenicznej bazy i parę cytrusowych akcentów – jakby podgniwające już zboże pokropiono napojem o smaku pomarańczowo-grapefruitowym. Takim najgorszej jakości, w pełni syntetycznym. Plus gotowany korzeń pietruszki, a nawet seler. Nieprzyjemność pierwszej wody.

Koniec końców, trzeba by je jakoś poustawiać. Nie da się ukryć, że polskie krafty przegrały sromotnie tę batalię. Oj tam, żadnej batalii tak naprawdę nie było – belgijskie piwa przeszły po polu zapowiadanej bitwy, zdeptały je i nawet nie zauważyły, że coś nieprzyjemnego im się do podeszew butów przykleiło. Wygrywa Hoegaarden, tuż za nim Steenbrugge. Chciałoby się powiedzieć, że w tej konkurencji nie przyznano miejsc od trzeciego do dziesiątego, a dopiero potem pojawiły się krafciaki. Takich numerów jednak robić nie będziemy, więc na trzecim miejscu plasuje się Wrężel, a stawkę zamyka Blady Witek. Werdykt jest znowu jednogłośny.