czwartek, 27 sierpnia 2015

Ściemnia się jakoś wcześniej...



228. Czarny Kot (Browar Czarny Kot) 6%
229. Podkrkonošský specíál tmavý (Pivovar Nová Paka) 6,3%
230. Das Schwarze (Schwaben Bräu) 4,9%
231. Magnus Królewski (Browar Jagiełło) 6%

Dzisiaj u nas piwa ciemne, bo… kończy się lato i na dworze jest już ciemno jak zasiadamy do smakowania. Wśród wystawionych dzisiaj czterech zawodników jest reprezentant Czech, ciemne piwo warzone w browarze Nová Paka, reprezentant Niemiec, piwo ciemne z browaru Schwaben Bräu (tego samego, z którego jasne piwo podbiło niegdyś nasze serca, ale już gorzej było z pszenicznym i naturalnie mętnym), oraz dwoje reprezentantów Polski – Czarny Kot z Browaru Czarny Kot oraz Magnus Królewski z Browaru Jagiełło. Browar Jagiełło ma u nas bardzo nierówne notowania, podczas gdy Czarny Kot… No, może dobrzy są chociaż w robieniu sztandarowego, tytułowego, flagowego Czarnego Kota. Szansę dać mu należy, jak powiedziałby Mistrz Joda.

Podczas nalewania do szklanek, wszystkie piwka pieniły się grzecznie, przy czym piana na Czarnym Kocie zniknęła zanim napełniono wszystkie pozostałe szklanki. Nie został po nim nawet ślad. Ani na ściankach szklanki, ani na powierzchni piwa. Cóż, jakiegoś wielkiego fetyszu na temat piany nie mamy, nie zrażeni więc przystępujemy do dalszych czynności. Na trzech pozostałych piwach piana okazała się wyraźnie trwalsza, choć jedynie ta na piwie z Czech pozostała najdłużej. Żadna nie zostawiła śladu na ściankach szklanek. Ale, jako się rzekło, nie ma co bić piany o pianę.

Czarny Kot – „tradycyjnie warzone i długo leżakowane!” według „oryginalnej radomskiej receptury”, jak twierdzi producent – w aromacie ma coca-colę, a raczej nie, jakąś taką tanią, słodką podróbę coca-coli, karmel, trochę skórki dobrze wypieczonego chleba, palonego zboża. W smaku jest lekkie, słodkie, cukrowo słodkie. Jakby je zwyczajnie posłodzono już po uwarzeniu. Poza tym, wytrawny, cierpki karmel, trochę akcentów palonego słonecznika. Posmak nieco maślany. Mało przyjemne, mało naturalne, mało interesujące. Mówiąc bardzo oględnie.

Podkrkonošský specíál tmavý jest w aromacie bardziej wytrawne, bardziej stonowane. Delikatne nutki karmelowe, nieco kwaskowe. W smaku – kawowy, grube ziarna palonej kawy, palony słód. Generalnie, piwo jest raczej wytrawne, przyjemne, choć niezbyt złożone. Niestety, na koniec pojawia się akcent metaliczny, mało przyjemny.

Das Schwarze w aromacie ma akcenty czarnego bzu. Oprócz, naturalnie, wszystkiego, co ciemne piwo mieć powinno – palony słód, karmel. W smaku jest intrygujące. Najpierw wydaje się wytrawne i lekkie, jednak już po chwili pojawiają się delikatnie słodkie akcenty ciemnego, dojrzałego winogronu. I świeży słonecznik. I za chwilę przepływ akcentów palonych, zbożowych. Po czym odrobina goryczki. Piękna jest ta ewolucja smaku na podniebieniu. Przy tym jest niesamowicie gładkie i przyjemne na podniebieniu.

Magnus Królewski, piwo ciemne, podwójnie chmielone, warzone z czterech gatunków słodu – pachnie bardzo dojrzałym, ciężkim ciemnym winogronem. Ma też w aromacie akcenty kwiatowe, ale są to jakieś ciężkie nutki, coś jakby delikatne echo kwiatów czarnego bzu zmieszanego z rumiankiem i siana z zachwaszczonej łąki. Ciekawe, intrygujące. Najwyraźniej efekt tego podwójnego chmielenia. A może tych czterech gatunków słodu? W smaku jest lekko i wytrawnie. Jedynie cień słodyczy, takiej z wysuszonej na wiór śliwki. Palony słód, palony słonecznik, palone palenisko. Mam wrażenie wręcz, że popiół mi na podniebieniu siada. Generalnie, bardzo palone to piwo w smaku jest. Ale bardzo przyjemne. Te owocowe akcenty w aromacie, ta czysta, palona wytrawność w smaku. Bardzo ciekawe.

Oceniamy, ustawiamy na podium i poza nim. Wygrywa Das Schwarze. Na drugim miejscu jest Magnus Królewski. Na trzecim miejscu jest Podkrkonošský specíál tmavý, a stawkę zamyka, zaszczytne miejsce tuż za podium zajmuje – Czarny Kot. I jest to werdykt absolutnie jednogłośny. Na koniec dodam tylko, że Czarny Kot określony został przez jedną z uczestniczek degustacji „słodkim gównem dla bab. Takich, co nie piją Karmi, a opowiadają się za rewolucją kraftową w piwie.” Nie mam nic do dodania.

środa, 19 sierpnia 2015

Polska, Czechy, Anglia, ale Indie



225. IPA Gold (Greene King) 4,1%
226. Centennial IPA (Doctor Brew) 6,2%
227. Primátor India Pale Ale (Primátor) 6,5%

W związku z ustąpieniem fali upałów, zabrać się można za czekające na swoją kolej inne gatunki piwa niż tylko życie ratujące zimne lagery. Choćby i z całego świata zwożone. Dzisiaj trzy piwa w stylu IPA – India Pale Ale. Jedno z Anglii, jedno z Polski i jedno z Czech. Ciekaw byłem – po raz kolejny – jak tego typu wynalazki robione w krajach niemających ani cienia tradycji warzenia tego gatunku piwa poradzą sobie w zestawieniu z angielskim IPA. Zupełnie przeciętnym jak na angielskie warunki.

Po przelaniu zawartości butelek do szklanek, okazało się, że najsłabiej pieni się IPA Gold, za to zdecydowanie najbardziej intensywnie – niemal jak Grodziskie – Centennial IPA. Być może w pewnym stopniu jest to rezultat pewnego mocowania się z butelką podczas wytargowania jej z lodówki. Piana na nim jest koloru beżowego. Primátor nie szaleje w żadną stronę – pokrywa się grzeczną, naturalną, białą pianą. IPA Gold jest klarowne, barwy jasnobursztynowej. Centennial IPA jest wyraźnie niefiltrowane – jest mętne do tego stopnia, że sprawia wrażenie brudnego. Primátor znowu jest gdzieś pośrodku.

O zawartości alkoholu w każdym z piw już nie wspomnę. Naprawdę trzeba walić w czachę już drugim piwem?

IPA Gold z browaru Greene King w Anglii pachnie przede wszystkim słodem jęczmiennym i karmelem. Nad tą bazą unoszą się delikatne akcenty cytrusowego chmielu, kwiatów. Trochę żywicy. Nie wali w nos chmielem, jest przyjemne i rześkie w aromacie. Po paru chwilach pojawiają się akcenty brzoskwiniowe. W smaku jest bardzo lekkie, przyjemnie słodowo-owocowe. Po chwili akcenty świeżego zboża i fala delikatnego chmielu. Nie gorycz, nawet nie goryczka – raczej taki przyjemny powiew chmielowości. Coś co bardzo sobie w piwach cenię – smak jest warstwowy, rozwija się na podniebieniu. Słowem, nieskomplikowane, ale też nie przekombinowane, przyjemne piwo.

Centennial IPA (16 Blg., IBU 71) pachnie przede wszystkim cytrusami (głównie grapefruity) i żywicą. Pod tymi akcentami czai się słodowa baza, której aromat jednak wyraźnie trąci aromatami rodem z oczyszczalni ścieków. Podgniłe owoce plus akcenty zużytych, stęchłych i wykręconych ze ścierki środków czystości. Jest tam jeszcze mokry karton, ale jakoś nie pcha się na pierwszy plan, więc nie będziemy się czepiać. W smaku jest przede wszystkim owocowe. Są to słodkie, dojrzałe, ciężkie  owoce. Zanim jednak zdołałem zidentyfikować rodzaj owoców (przede wszystkim jakaś przedziwna mieszanka owoców egzotycznych – kandyzowanych i rozmoczonych, taki słodki ulepek), pojawiło się bardzo nieprzyjemne wrażenie, że tak naprawdę to ssę papier nasączony sokiem, a może nawet syropem owocowym. Chmiel nie czeka na swoją kolej. Wali na prawo i lewo po pysku nieprzyjemną goryczą. Na tę gorycz nakłada się gromadząca się w tylnej części podniebienia lepkość. Z każdym łykiem piwo jest coraz mniej przyjemne.

Primátor IPA ma w aromacie akcenty owocowe – nie tylko oczywiste cytrusy, ale też brzoskwinie. Te cytrusy jednak to bardziej cytrusowy, sztuczny aromat rodem z cukierków skittles, a brzoskwinie to bardziej z puszki niż z drzewa. Do tego może trochę nutek kandyzowanych owoców egzotycznych.  W smaku pełne i całkiem przyjemne – przez pierwsze ułamki pierwszej sekundy smakowania. Natychmiast jednak ta przyjemna słodycz owocowa rozpędzona zostaje przez ohydną wręcz chmielową gorycz. Taką medyczną, prosto z obleśnych lekarstw (rozgryziona witamina C). I potem już nie dzieje się nic. Jest gorzko, jest cierpko, jest przepaskudnie nieprzyjemnie. I człowiek tylko czeka, żeby mu się kubki zregenerowały na ten tychmiast. Ratunku, zdają się wrzeszczeć… Ob-le-cha.

Dzisiaj liczebność degustatorów jest o mniej więcej 50% mniejsza niż zwykle, więc nie trzeba będzie ustalać stanowisk, sporządzać protokołów rozbieżności, itp. Dzisiaj pójdzie łatwiej. Choć jestem pewien, że gdyby było nas tutaj tak wielu, jak zwykle, opinia byłaby identyczna. Nie ma więc sensu dłużej odwlekać odczytania wyroku. Tak wyroku. Przypominam, że na samym początku stwierdzono, że IPA Gold to tak naprawdę angielski średniak. No i jakoś tak nie chce być inaczej – IPA Gold wygrywa w cuglach. Jest tak daleko przed drugim kolarzem, że zdążyło wjechać na stadion, minąć linię mety, zejść z roweru, pójść na piwo, wychylić ze trzy kufle, a potem leniwie odwrócić, rzucić okiem na trasę wyścigu i dostrzec zbliżającą się sylwetkę drugiego zawodnika. Ten drugi to Centennial IPA od Doctora Brew. Po dwóch następnych kuflach ogląda się ponownie, spogląda na trasę wyścigu, gdzie pojawia się zdobywca trzeciego miejsca – Primátor India Pale Ale.

I tutaj aż się prosi parę słów prywaty. Ostatecznie to mój (nasz) blog, więc wolno mi. Wyobraźmy sobie, że nasze polskie pierogi ruskie zyskują jakimś cudem międzynarodowe uznanie. Głównie w Papui Nowej Gwinei. I któryś z papuaskich – z całym szacunkiem – kucharzy stwierdza, że to jest to. On zrobi karierę jako wytwórca ruskich pierogów. Ale coś mu nie pasuje. Te ruskie są za mało pieprzne, za mało ostre. Wymyśla więc, że przecież można odwrócić proporcje sera i pieprzu w farszu swojego produktu flagowego. Czasem zamienić ten pieprz papryczką chili, czasem jalapeño. Bo przecież jak można takie mdłe pierogi jeść. I ja bym chciał wtedy zobaczyć reakcję polskich smakoszy pierogów. Dokładnie to samo dzieje się z najprzeróżniejszymi gatunkami piwa. Wszelkiej maści browary kraftowe – choć nie tylko, jak się okazuje – warzą wszystko, każdy gatunek piwa. Nawet takie, których nigdy nie mieli okazji spróbować. Efekt nie zawsze jest zadowalający, ale co tam, wystarczy to odpowiednio doprawić, a zamaskuje się wszelkie niedociągnięcia czy brak umiejętności piwowarów. Czyli – więcej chmielu, więcej chmielów. A harmonia smaku niech się.. odsunie na bok i nie przeszkadza w robieniu kariery, kasy, lansu. Co gorsza, mam wrażenie, że tłumy birofilskich neofitów z wypiekami na twarzy będą analizować informacje zawarte na etykietach – gdzie większe IBU, gdzie więcej goryczki… Ja tylko przypomnę wszelkiej maści piwnym hipsterom – to właśnie znienawidzone, pogardzane koncerny wam wmówiły, że goryczki ma być dużo, jak najwięcej. Ktoś pamięta jeszcze taką serię reklam piwa Pilsner Urquell – z ulubionym prezenterem radiowym mojej żony w roli głównej? Oni tam tylko o goryczce mówili. I to miało stanowić o jakości piwa. Wielu dało sobie wmówić do tego stopnia, że uwierzyli, że im to smakuje.


poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Anglicy zawsze mają jakieś ale

(15/08/2015)


221. Against the Grain (Wold Top) 4,5%
222. Brilliant Ale (Shepherd Neame) 5,6%
223. Ruddles County (Greene King) 4,3%
224. Special London Ale (Young’s) 6,4%

Dzisiaj padał deszcz. Ogromny, ciężki, potężny. I grzmiało i błyskało. I wszyscy wylegli na balkony i do otwartych okien i pełnymi piersiami wdychali świeże, rześkie powietrze. I nikomu nie przeszkadzało, że mokro. A jak mokro, to Anglia. A jak Anglia, to ale. I och, jak by się chciało usiąść w pubie, w paskudny, deszczowy dzień, i przez cały ten dzień nie wychodzić na zewnątrz. Stąd dzisiaj na naszym stole cztery angielskie piwka typu ale. Czy jak kto woli, bitter. Brilliant Ale było nie raz pijane właśnie tam, w angielskich pubach. Podobnie jak Special London Ale. Ale jakoś tak bezrefleksyjnie, a już na pewno bez robienia notek. Zawsze jednak przynosiły dużo radości. Czasem dopiero piąta szklanka tę radość przynosiła, czasem siódma. Niezmiennie jednak radość przynosiły. Może i dzisiaj się uda.

Against the Grain jest spośród nich najjaśniejsza, ma barwę ciemno słomkową. Najciemniejsze jest Ruddles County – głęboki, ciemny bursztyn. Pozostałe dwa – gdzieś pomiędzy. Najsłabsza piana na Ruddles County. Pozostałe pokryły się obfitą, naturalną i trwałą pianą. Special London Ale jako jedyne jest mętne po przelaniu do szklanki.

Against the Grain – piwo w stylu angielskiego bitter, warzone z udziałem kukurydzy, a z jakiegoś powodu podkreślające na etykiecie brak pszenicy w zasypie – oprócz dość intensywnych akcentów cytrusowych (chmiel), dość silnych jak na angielskie ale, i słodu jęczmiennego, w aromacie ma akcenty dojrzałych gruszek i moreli. W smaku jest lekkie, jak na ale, atakuje kubki smakowe intensywnym chmielem bez ostrzeżenia, po chwili pojawia się trochę słodu, trochę owoców, a całość zamykają nutki cytrusowe i kwiatowe, dość przyjemnie oblepiające podniebienie.

Brilliant Ale – piwo pochodzące z najstarszego angielskiego browaru Shepherd Neame w Kent – pachnie przede wszystkim ciężkim, intensywnym słodem, karmelem, toffi, odrobinę kwaskowatymi owocami i drożdżami. W smaku sporo karmelu, po którym pojawia się bardzo przyjemny, lekko palony słód. Suszone owoce, głównie śliwki.

Ruddles County – aromaty żelków o smaku coli i świeżych czerwonych śliwek delikatnie unoszą się nad solidną, słodową bazą. Do tego delikatny chmiel. Po chwili pojawiają się też akcenty galaretki cukrowej. W smaku lekkie, jednak bogate – akcenty karmelu, słodu, suszonych owoców, świeżych śliwek – właściwie to placka ze śliwkami, posypanego cukrem pudrem – oraz toffi i mleka w proszku (!), które zamyka stopniowy napływ bardzo przyjemnych, goryczkowych akcentów chmielu.

Special London Ale ma bardzo delikatny, bardzo wykwintny aromat. Jest tu grzeczny słód, jest tu trochę chmielu, są akcenty owocowe (znowu śliwki) i nadzienie z raczków, takich cukierków. Smak ma pełny, słodowy, karmelowy, owocowy – częściowo soczyste, jędrne ciemne śliwki, częściowo śliwki suszone, odrobina winnych jabłek, trochę lekkich akcentów kwiatowych, po czym całość nakrywa leciutka kołderka goryczki chmielowej, nawet akcentów delikatnie żywicznych i korzennych. Bardzo przyjemne piwo.

Ranking. Moim zdaniem, wygrywa Special London Ale. Na drugim miejscu jest Brilliant Ale, na trzecim Ruddles County, a na miejscu czwartym plasuje się Against the Grain. Pytam o zdanie najlepszą współdegustatorkę świata – i co? Zgadzamy się w zupełności! Zgadzamy się też, że wszystkie cztery degustowane dziś piwa są świetne, że niejeden polski browarczyk kraftowy mógłby się wiele nauczyć od angielskich browarników. Bardzo przyzwoite, świetnie ułożone, doskonale zharmonizowane piwka. I oby częściej takie właśnie gościły na naszym stole.

Nasze egzotyczne wakacje (cz. 2)

(13/08/2015)


215. Singha Premium Import (Pathumthani Brewery) 5%
216. Asahi Super Dry (Asahi) 5%
217. Cobra Premium (Cobra Beer Partnership) 4,8%
218. San Miguel Especial (San Miguel) 5,4%
219. Dolomiti Pils (Birra Castello SPA) 4,9%
220. Saigon Export (Saigon) 4,9%

Nasze piwne wakacje egzotyczne trwają w najlepsze. Tak się złożyło, że w tym roku nie dało się nigdzie wyjechać, więc to piwka musiały przyjechać do nas. W tym roku nie pojechaliśmy do Tajlandii. Jakoś tak się złożyło. Nie udało się wybrać do Japonii ani do Indii. Do Hiszpanii też nie pojechaliśmy. O włos, dosłownie o włos rozminęliśmy się z Włochami. Ale najbardziej boli mnie, że nie pojechaliśmy do Wietnamu. Cóż, postanowiliśmy więc wszystkie te kraje zaprosić do siebie. Najlepiej w postaci ich przedstawicieli piwnych. I tak, dziś na naszym stole pojawiły się lagery ze wszystkich wymienionych krajów – Singha (Tajlandia), Asahi (Japonia), Cobra (Indie), San Miguel Especial (Hiszpania, a właściwie Katalonia), Dolomiti Pils (Włochy) i Saigon Export (Wietnam). Szczególnie, że nieprzerwana fala upałów nie pozwala na degustację innych gatunków piw. Zimny lager ratuje życie. O, takie hasło mi się ukuło. Samo.

Wszystkie piwka nalewają się bezproblemowo, piany w nich niewiele, na większości zanika dość szybko. San Miguel jako jedyne pozostawia na ściankach szklanki jakiś ślad. Jeśli chodzi o barwę, to obowiązuje dzisiaj ciemnosłomkowy lagerowy standard. Wyłamuje się z niego tylko Singha, która jest bladosłomkowa.

Singha, które przyjechało do nas z Tajlandii, pachnie świeżo, lekko, słodowo, lekko kwaskowato. Odrobina chmielu. W smaku jest orzeźwiające, lekkie. Słodowość, odrobina nut owocowych, gdzieś w tle czają się prażone orzechy laskowe i świeży akcent kiełków słonecznika. No i goryczka chmielowa. Niezbyt intensywna, niekoniecznie przyjemna. Jakaś taka koncentratowo-granulatowa.

Asahi, które wcale nie przyjechało do nas z Japonii, tylko z Czech, pachnie bagnem. Albo ścierką ze zmywaka. Zapach jest wytrawny, mało przyjemny. Jest tam słód, po chwili pojawiają się elementy kwiatowe, ale pierwsze wrażenie było raczej słabe. W smaku jest lekkie, początkowo nieco kwaskowate, owocowe. Jakby nie całkiem dojrzałe śliwki. Ale po chwili pojawia się na podniebieniu przepiękna zbożowość – czysta, naturalna, świeża. Chmielu tam prawie nie ma, a ten, który jest, układa się grzecznie w obraz całości. W niewypełnione przez inne akcenty smakowe obszary języka i podniebienia. Pełna harmonia. I coś, co w innych piwach mi przeszkadzało, tu zdaje się być atutem – wysokie nasycenie piwa CO2 i przyjemne szczypanie bąbelków gazu na języku. Jestem na tak.

Cobra – indyjskie piwo warzone w Wielkiej Brytanii – ma w aromacie słodycz żelków haribo, i to tych o smaku owoców egzotycznych, moich ulubionych. Maliny, owocowa herbata. Plus trochę słodu. Chmielu chyba w Indiach nie znają, ale wcale nie mam zamiaru tego mieć im za złe. Z czasem robi się coraz bardziej słodowe, a moje ulubione żelki rozmywają się w nicość. A w najlepszym wypadku w odległe echo. W smaku jest lekko… i dziwnie jakoś. Po jakiejś chwili pojawia się zboże, ale na pierwszym planie jakby kwaśne zielone jabłka. Drugi łyk – i już mam pewność. Tak, to nutki kwaśnych, niedojrzałych jabłek. Delikatne i całkiem przyjemne, podkreślić trzeba.

San Miguel Especial w aromacie ma przede wszystkim ciężki, gęsty, wszechobecny słód. Plus akcenty owocowe – nektaryny i jesienne, pieczone jabłka. Smak jest pełny, owocowy (znowu jabłka, choć już nie pieczone). Na słód, zbożowość, trzeba chwilę poczekać, ale i ona pojawia się wkrótce. Chmielu znowu prawie tu nie ma, ale znowu nie jest on tu za bardzo potrzebny. To niewiele, które tu jest, zdaje się być w zupełności wystarczające.

Dolomiti Pils pachnie zbożem. Pięknym, świeżym zbożem w okresie żniw. Jeśli ktoś kiedyś siedział na przyczepie pełnej zboża odwożonego z pola prosto do elewatora, to właśnie coś takiego wąchał. Do tego dochodzą owoce jarzębiny. I bardzo wyraźny kwiat plumerii. Po chwili pojawia się też prażony słonecznik. W smaku jest słodko, ale to nie słodycz zbożowo-słodowa, to bardziej egzotyczne owoce, kandyzowana papaja, ananas. Po chwili pojawia się zbożowość, po paru chwilach jakieś echo chmielu. I bardzo dobrze. Komu potrzebny chmiel, jeśli baza piwa skomponowana jest więcej niż przyzwoicie?

Saigon w aromacie ma… sprite. Syntetyczną, słodką cytrynę. Pod nią siedzi sobie wyraźny słód. Solidna, słodowa baza. W smaku jest lekkie, rześkie, ale mało wyraziste, rozwodnione. Główne akcenty smakowe to słód i jakiś kwaśny, niedojrzały owoc. Goryczki prawie nie ma. A szkoda, bo tutaj akurat pewno by się przydała, by jakoś uzupełnić niedobory smakowe. I przeciwstawić się tej klejącej, gęstej słodyczy, zbierającej się z tyłu podniebienia.

Czas przyznać nagrody – który kraj dzisiaj podbił nasze podniebienia? Moim zdaniem, wygrywa Asahi, drugie miejsce zajmuje Cobra, za nią Dolomiti Pils, na czwartym San Miguel, piąta jest Singha, a na końcu Saigon. Konsultuję moje oceny z najlepszą z żon… i okazuje się, że jesteśmy prawie tego samego zdania. Prawie. U niej Saigon zajmuje drugie miejsce, ale kolejność wszystkich pozostałych jest dokładnie taka sama. Można powiedzieć, że zgadzamy się na pięć szóstych. A to przecież całkiem niezły wynik.