środa, 16 listopada 2016

Piwkowie w Szkocji, cz. 3 – i wystarczy, jak na razie



579. Tropical Forres IPA (Speyside Craft Brewery) 6%
580. Orkney Gold (The Orkney Brewery) 4,5%
581. Blue Moon Belgian White (Blue Moon Brewing Co.) 5,4%

[Tekst powstał w niezbyt odległej przeszłości, podczas ostatniego pobytu w Szkocji]

To już ostatnia porcja wrażeń z niedawnego wyjazdu do Szkocji. Tym razem wybrałem się do miejscowego spożywczaka sieci Costcutter. Mają tam większy wybór zarówno piwa, jak i whisky (na półce stoi, między innymi, Brora 35yo, gdyby kogoś to interesowało), niż w odwiedzanym zwykle Co-op, a na dodatek mam do nich bliżej. Na półkach, a nawet w lodówce, znalazłem kilka ciekawostek, z których wybrałem trzy.

Mój pierwszy wybór padł na Tropical Forres IPA ze Speyside Craft Brewery. Ha! Pierwszy wybór i IPA? Coś w lesie chyba zdechło, jak mawiano u mnie na wsi. Ano tak. Speyside Craft Brewery to ten browar, który przygotował to IPA, które potem trafiło do beczek po whisky, a potem do tych beczek znowu wlano whisky. Whisky słodową Glenfiddich. I tak powstała whisky Glenfiddich IPA Experiment, o której nie tak dawno dość głośno było wśród osób zainteresowanych whisky szkocką. Przypomnę tylko, że chwilowo mieszkam w Dufftown, a po drodze z mojej chaty w Parkmore na zakupy, mijam właśnie destylarnię Glenfiddich. Takie okoliczności przyrody, a co!

Tak czy owak, najpierw szukałem tego konkretnego piwa ze Speyside Craft Brewery, co to rzeczywiście w całym glenfiddichowym eksperymencie brało udział, ale okazało się nie do zdobycia. Nie było więc wyjścia – jeśli chciałem przekonać się ile wart jest rzeczony browar, trzeba było sięgnąć po inne IPA. A że tutaj trafiła mi się limitowana edycja, piwny poemat na cześć miasteczka, w którym browar się znajduje (tak, tak, tam nie ma błędu w druku w nazwie piwa – ma być Forres, nie Forest), chwyciłem z półki i już nie puściłem.

Drugim wyborem było Orkney Gold, piwo ze znanego mi od zarania dziejów browaru na Orkadach. To takie wysepki na północ od północno-wschodniego wybrzeża Szkocji. I browar i Orkady bliskie są memu sercu od pierwszego spotkania, sięgając po Orkney Gold załatwiłem sobie więc pewność, że nawet gdyby Tropical Forres zawiodło, jakieś dobre piwo będę jednak miał na stole tego wieczoru.

Na koniec Blue Moon Belgian White, piwo w stylu belgijskiego witbier, warzone gdzieś tam za oceanem. W USA, znaczy. A tam podobno najlepsze krafty działają. Nie znam, nie wiem, chętnie spróbuję, przekonam się co to za cymes.

No i już. Pozostaje teraz do szklanek przelać, potem przez podniebienie, gardło i różne tam narządy wewnętrzne. I tu się człowiek zaczyna zastanawiać – czy Parkmore Distillery Manager’s House podłączony jest do sieci kanalizacyjnej (trochę wątpliwe, stoi wszak na uboczu), ma swoje szambo, czy też wszystkie trzy piwka prędzej czy później, w formie nieco zmienionej, trafią do płynącej tuż obok rzeki Fiddich. Ot, rozmyślania po zachodzie słońca…

Tropical Forres IPA – bardzo mętne, nie muszą pisać na etykiecie, że niefiltrowane. Ładnie się spieniło, piana trwała, długo pozostała na powierzchni piwa.
W aromacie rzeczywiście całe tłumy słodkich owoców tropikalnych – mango, marakuja, papaja, ananasy. Jest trochę cytrusów, ale bardziej miąższu i soku niż skórek czy albedo. Jest też odrobina sosnowej żywicy. Przy całej słodyczy owoców, jest w nim spora lekkość. Bardzo przyjemne, zachęca do umoczenia dzioba. Stanowczo zachęca.
W smaku pełne, przerozkosznie słodkie, owocowe. Smak tak gęsty, że ugryźć go można. Są tu te wszystkie owoce z aromatu, są niewiarygodnie wręcz wyraziste i poukładane. Na straży stoi goryczka – coś jakby delikatny grapefruit, jakby kumkwat, odrobina żywiczności. Wszystko to na swoim miejscu, w odpowiednich proporcjach. Na koniec wchodzi bardziej agresywna grapefruitowa goryczka, ale ona też ma tutaj swoje miejsce. Gdyby nie ona, piwo mogłoby zrobić się mdłe. A tak, jest równowaga. Słowem – pyszne piwo.
Kategoria: JESZCZE RAZ TO SAMO

Orkney Gold – aromat bardzo orzeźwiający, lekki. Zboże, tradycyjny chmiel, nieco cytryny, odrobina moreli. Bardzo przyjemny aromat tradycyjnego (nie-kraftowego) piwa. W zasypie chyba trochę żyta, jak na moje kubki smakowe.
W smaku lekkie, bardzo przyjemne. Najpierw trochę lekkich owoców, po chwili zboże. Wreszcie chmielowa goryczka. Radość i harmonia. Przemiła rzecz.
Kategoria: JESZCZE RAZ TO SAMO

Blue Moon Belgian White – no i tu się słabiej zrobiło, zachwyty się skończyły. Przynajmniej w aromacie. Pietruszka, kolendra i suszony seler przede wszystkim. Plus zawartość nieco odstanego worka na śmieci. Pełnego. Gdzieś daleko, owszem, są jakieś banany, jakieś goździki, jakaś może nawet pomarańcza. Ale zdecydowanie mało przyjemny ten aromat.
W smaku jest dużo lepiej niż w aromacie, choć ciągle przede wszystkim ziołowo (wszędzie ta pietruszka!) i kwaskowo. Piwo jest bardzo lekkie. Akcenty świeżego chleba, limonki, trochę chmielu, odrobina pszenicy. Gdyby nie ta denerwująca kwaskowość. No i trochę za duże wysycenie – zwyczajnie szczypie w język. Słabe.
Kategoria: JAKOŚ JE ZMĘCZĘ

Nie ma mowy dzisiaj (znowu) o jakimkolwiek rankingu – poszczególne piwa są zbyt odległe od siebie gatunkowo, by je porównywać. Nasuwa się jednak – po raz kolejny – refleksja natury ipowej, kraftowo-piwowarskiej, amerykańsko-chmielowej. Tak przy okazji Tropical Forres IPA, naturalnie. Jak to jest, zapytam po raz kolejny, że chmielone nowofalowo piwa robione przez browary w Szkocji, czy w ogóle w UK, mają te owocowo-żywiczne aromaty czyste, świetnie poukładane, wyraziste, wreszcie po prostu smaczne? Czy chodzi o doświadczenie tutejszych piwowarów, ich obeznanie z gatunkiem i surowcami? Czy może chodzi o dostępność najwyższej jakości surowców? Czy o staranność podczas warzenia? Czy może o coś jeszcze innego? Zdaje się, że wspominałem o tym już przy okazji Trade Winds IPA z Cairngorm Brewery, ale nie przestaje mnie to intrygować.

The Orkney Brewery, z kolei, po raz kolejny dowodzi, że nie trzeba być wielkim nowofalowcem, by robić doskonałe piwo. A Blue Moon jakoś zadaje kłam propagowanym tu i ówdzie mitom o jakości pozakoncernowego piwa z USA. Ale nie wiem, pewno trafiłem na coś, co tak czy inaczej o koncernową jakość przynajmniej się ociera. Skoro są dostępni na jakimś zadupiu w Szkocji, a podobno i w Polsce można ich znaleźć – z całą pewnością nie może to być rzemieślnicza robota w pełnym tego słowa znaczeniu.



Tyle piwnych wspomnień z ostatniego pobytu w Szkocji. Nie będę nikomu zawracał głowy pitym tutaj piwem Trooper z Robinsons Brewery – beznadziejnie jednowymiarowym, cukrowo-karmelowym powodem do wstydu dla browaru i obiektem uwielbienia dla fanów zespołu Iron Maiden. Ani żadnym innym lepszym czy mniej dobrym lokalnym piwem przelanym tu podczas całego pobytu. Powiem tylko, że do Szkocji warto pojechać na piwo. I to niekoniecznie jakoś specjalnie dla BrewDog, robionego nie tak daleko stąd, w Ellon koło Aberdeen.

 BrewDog w BrewDog - makieta browaru (starej części) wykonana z klocków Lego.

niedziela, 13 listopada 2016

Po Robocie - mix nie taki znowu zwykły



574. PL-US Polish Americal India Pale Ale (Browar Kormoran) 6%
575. I’m so Horny! Espresso Lager (Pinta) 6,7%
576. Łódź i Młyn Russian Imperial Stout (Piwoteka & De Molen) 13,8%
577. Ucho od śledzia Foreign Extra Stout (Piwoteka) 5,5%
578. Pszeniczne (Browar Largus) 4,8%

Pożegnawszy ostatecznie wredne przeziębienie, które męczyło mnie prawie dwa tygodnie, mogłem wreszcie wybrać się dzisiaj, w prawie zimowe przedpołudnie, do zaprzyjaźnionego sklepu Po Robocie, by tam z półek zgarnąć to i owo. No i zgarnąłem kilka butelek, co do których zawartości bardzom ciekaw. Wśród nich przede wszystkim PL-US z Browaru Kormoran. No bo jak nie zaciekawić się piwem w stylu AIPA uwarzonym przez Kormorana? Kormoran zdołał już dać nam ogrom radości, w ciągu ostatniego roku prawie nigdy nie zawiódł (no, może poza beznadziejnym 1 na 100, ale i najlepszym zdarza się upaść; ważne tylko, żeby się za bardzo nie wylegiwać, jak mawiała moja pani od francuskiego). A jeśli na dodatek ta AIPA chmielona była amerykańskimi chmielami wyhodowanymi w Polsce? A na dodatek wcale nie jakimś tam szemranym ekstraktem, tylko mokrymi szyszkami? No nie, to absolutnie i koniecznie sprawdzić trzeba. Tym bardziej, że – choćby tylko ze względu na zastosowanie świeżych szyszek chmielu – piwo to produkowane być może tylko raz w roku. Jak nie teraz, to kiedy?

Zgarnąłem z półki, trochę niejako wbrew sobie, kolejne piwo Pinty. I’m so horny! to mocny lager, uwarzony z dodatkiem wybornej (podobno) kawy z Gwatemali. Kawę tę dodawano tutaj w dwóch etapach – podczas warzenia, a potem podczas rozlewania. Za cholerę nie wiem po co lagerowi aż 6,7% alkoholu, ale rozumiem, że Pinta niezmiennie targetuje niedopitą młodzież, pyzatych nieletnich, co to impry organizują pod nieobecność rodziców. A oni muszą jednak poczuć, że piwo daje w czapę, bo w przeciwnym razie impreza się nie uda, jazdy nie będzie, do laski odwagi nie starczy, film się nie urwie, kolejnego nie kupią. No i ta dęta nazwa, naprawdę żałosna. No ale grupa docelowa swoje wymagania ma, a prawa rynku są nieubłagane.

Wylawszy jad, ulżywszy sobie (to pewno konieczność zagłuszenia własnych wyrzutów, że znowu wydałem pieniądze na Pintę) powiem tylko, że ciekaw jestem po pierwsze tego współgrania akcentów kawy i lageru, a po drugie, jeśli przy 18 Blg odfermentowano to coś tylko (jednak tylko, w tych okolicznościach) do 6,7%, to oczekuję, że będzie tam smak. I to nie tylko kawowy. Potencjał jest, przyjdzie sprawdzić co z nim zrobili piwowarzy Pinty. Z tym potencjałem, znaczy.

Wreszcie piwo, które zgarnąłem z półki już stojąc przy kasie – Łódź i Młyn z Piwoteki. Długo się wahałem, zastanawiałem. No bo wiadomo, Russian Imperial Stout to znowu gatunek warzony dla mentalnych gimnazjalistów pozujących na piwoszy. Hopheadów, przepraszam. Tam nie musi być smaku, tam na podniebieniu może się nie dziać nic. Ważne, żeby był odpowiednio wysoki procent, no i goryczka żeby była. Właściwie ważna jest goryczka, nic więcej (bo że podczas piwnych zakupów ten i ów na voltaż zerka, to żaden się oficjalnie nie przyzna). No i ja tu widzę, że owszem, przy alkoholu na poziomie 13,8%, w łeb to piwo jest w stanie dać ostro, zryje beret, jak nic. A oni jeszcze do tego wrzucili tam 110 IBU! Rozkosz piwnego rewolucjonisty. Toż to wągry same wyskoczą ze skowytem, skórę twarzy pozostawiając gładką jak pupa niemowlaka!

Z drugiej strony, jeśli piwo uwarzone przyzwoicie, to i alkohol nie przeszkodzi, a przy ekstrakcie 29,7 Blg, to i ciała tam powinno być tyle, co bicepsów u Arnolda S. w latach świetności. Tym bardziej, że jeszcze owoców jarzębiny dodali. Co więcej, piwo uwarzono w Holandii, w browarze De Molen. Oni tam przecież nie mogli go spieprzyć. Po prostu nie mogli. Nie mają w tym wprawy. No i stało się, piwo do torby ostatecznie trafiło. A za chwilę do szklanki.

Ciekawostką – ciągle nam jeszcze nieznaną – jest piwo Ucho od śledzia, również firmowane przez łódzką Piwotekę (choć ani słowa na etykiecie o tym, kto i gdzie je uwarzył, najpewniej browar Księży Młyn w Łodzi). Piwo warzone z dodatkiem świeżych i wędzonych śledzi. No, tego jeszcze nie było. Przynajmniej na naszym stole. A że to nie pierwsza warka, prawdziwi, wytrawni piwosze już dawno je pili, już opinię o nim wydali, nam tym bardziej nie wypadało aż tak odstawać od peletonu. A zupełnie poważnie – ciekaw jestem niezmiernie tego piwa. Chyba najbardziej z całej dzisiejszej stawki.

Wreszcie klasyczne piwo pszeniczne z browaru Largus. Browaru nie znam, zetknąłem się z nim po raz pierwszy, zapytałem które byłoby najlepsze, polecono mi Pszeniczne. A że klasyczne pszeniczne w tym domostwie jest bardzo cenione, tak więc butelka largusowego Pszenicznego z Po Robocie wyniesiona została. Czas poszerzyć horyzonty, nowego browaru popróbować.

Powyższe napisane zostało „na sucho”, tylko i wyłącznie na podstawie etykiet i skumulowanych wrażeń z naszych dotychczasowych piwnych wędrówek po świecie. Nawet jeśli to akurat świat przyjeżdża, a my rzadko (choć nie że nigdy) te piwne podróże odbywamy gdzie indziej, niż przy naszym stole. Teraz czas kapsle zdjąć, szklanki napełnić. Co snadnie czynimy…

Pszeniczne rozczarowało jeśli chodzi o pianę. Co jak co, ale pszeniczne piwa pienią się. Czasem za bardzo. No i piana na nich zwykle jest trwała. W tym przypadku, piany było niewiele, a już po chwili nie było po niej nawet śladu. W przypadku I’m so Horny! i PL-US, piana jest jak należy – obfita i trwała. Nawet po redukcji na powierzchni piwa zostaje pojedyncza, ale zwarta warstwa bąbelków, a na ściankach szklanek, apetyczny osad. Ucho od śledzia spieniło się wzorcowo, beżową, trwałą pianą. Łódź i Młyn również spieniło się galancie – piana jest gruba, gęsta i trwała.

Pszeniczne (12,1 Blg, pasteryzowane, niefiltrowane) – w aromacie standardowe jak na pszeniczne piwo akcenty bananów, goździków, drożdży, świeżego chleba. Jest tu troszkę cytrusowo, jest nutka miodu. Generalnie słabo, płasko, nieciekawie, a nawet momentami bagienkowo.
W smaku – jest to niezłe piwo pszeniczne. Żadnych fajerwerków, ale co ma być, to jest – kupa zboża, morele, banany, drożdże, goździki, jest nawet odrobina słodkiej marchewki (jakby sok marchewkowy). Wszystko fajnie poukładane, orzeźwiające, idealnie wysycone. Aż żal, że pora na lekkie, orzeźwiające pszeniczne piwa nie prędzej niż dopiero za jakieś pół roku.
Kategoria: JESZCZE RAZ TO SAMO (choć daje się słyszeć głosy, że CUD, MIÓD, MALINA; nie dajmy jednak ponieść się emocjom)

I’m so horny! Espresso Lager (18 Blg, IBU 27, pasteryzowane, niefiltrowane, warzone w Browarze na Jurze, z dodatkiem kawy Adelante i Rio Azul z Gwatemali) – w aromacie wyraźnie czuć bardzo wyraźnie kawę, coca-colę, gdzieś tam chyba wybija trochę alkohol, bo akcent jak z Irish coffee, cukierki kukułki, bardzo słodka ta kawa, taki trochę ulepek. Generalnie słabo, nieciekawie. No bo jak kawa pachnie, to wszyscy wiemy. Nawet mocno słodzona. A tu poza nią niewiele się dzieje. Może w smaku…
A w smaku jest… kawa. Całe hektolitry kawy na centymetr sześcienny. I nic więcej. Zimna, gazowana kawa. Co za porażka…
Kategoria: DO ZLEWU

PL-US Polish American India Pale Ale (16 Blg, pasteryzowane, niefiltrowane, chmiele CascadePL, ChinookPL) – w aromacie słód jęczmienny, brzoskwinie, migdały. Są tu oczywiście amerykańskie chmiele w postaci owoców egzotycznych i akcentów żywicznych, ale tutaj – a nie zdarza się to często – są one delikatne i bardzo zgrabnie wkomponowane w całość. Pachnie fajnie – aż się prosi, by je wychylić.
Smak jest pełny, owocowy, grapefruitowy i żywiczny. Wyraźnie czuć tutaj, że chmiel jest zupełnie innej proweniencji niż w większości piw typu IPA/AIPA, itp. Wydaje się, że troszkę za dużo go tu wrzucono, bo jego intensywność przytłacza, przesłania inne akcenty smakowe. A szkoda, bo dzieje się tam nieźle w smaku. Jeśli ktoś lubi uderzenie goryczy, powinien być zachwycony. My nie lubimy. A w każdym razie, nie w takim stężeniu. Gdy daliśmy mu odstać i swoim podniebieniom odpocząć, piwo objawiło się nam jednak zdecydowanie przyjemnym, przyzwoicie skomponowanym. No i na plus trzeba zaliczyć jednak tę naturalność chmielenia, które – przy wszystkich zastrzeżeniach – czuje się na podniebieniu. A do tego rodzaju zalegającej goryczy podniebienie się dość szybko przyzwyczaja i rozkoszuje się owocowością smaku. Fajne jest, chętnie wypijemy jeszcze jedno. Choć może niekoniecznie już-zaraz.
Kategoria: JESZCZE RAZ TO SAMO

Ucho od śledzia Foreign Extra Stout (14 Blg, IBU 50, niepasteryzowane, warzone z dodatkiem świeżych i wędzonych śledzi) – w aromacie jest kawa, trochę gorzkiej czekolady, no i jest jakiś rybny, wędzony akcent, choć najbliżej chyba byłoby do wędzonych szprotek, nie do śledzia. I tutaj niewiele się dzieje. Poczekamy, nigdzie nam się nie spieszy. Niech piwo się ogrzeje, niech bukiet się należycie rozwinie. Czekanie niewiele dało, więc pijemy.
W smaku jest przyjemnie stoutowo – wszystkie te kawowo-czekoladowe akcenty tutaj są na miejscu i swoje robią. Dość szybko pojawia się jakaś nutka – nieoczekiwana, a więc początkowo uznana za niechcianą, fałszywą – oleju, w którym zatopiono wędzone szprotki (tak, zdecydowanie smakuje to jak szprotki). Wymaga kilku głębokich łyków i przemielenia tego na podniebieniu, by się do tej kombinacji przekonać, co do tego, to nie ma cienia wątpliwości. Jednak z czasem szprotowa wędzoność przeszkadza coraz mniej, a jakoś w połowie butelki zaczyna się podobać i smakować. Ostateczny werdykt – fajne, nietuzinkowe piwo.
Kategoria: JESZCZE RAZ TO SAMO

Łódź i Młyn Russian Imperial Stout (29,7 Blg, IBU 110, niepasteryzowane, warzone w browarze De Molen, z dodatkiem owoców jarzębiny) – piwo, które w aromacie nie ma nic. Co za osiągnięcie! Trochę pieczarek, odrobina plasteliny, jak już człowiek się wwącha na maksa. Co za koszmar piwosza! Z każdym niuchem plasteliny jest coraz więcej i jest coraz bardziej wymiąchana, wygnieciona, szaro-brązowa. Niewiarygodnie spieprzone piwo. To się nie mieści w skali piwnych porażek aromatycznych. Ludzie, kto to wymyślił, kto to na rynek wypuścił? No dobra, uczciwość nakazuje odnotować jakąś czekoladę, jakąś goryczkę, jakąś chyba jarzębinę, coś tam się błąka po peryferiach tej plasteliny. Ale żeby tylko tak? Taka kooperacja, taaakie (potencjalnie) piwo? Skandal. Spróbujmy posmakować (choć współdegustantka, która już w gardło wlała pierwszą porcję, krzyczy do mnie, „nie pij tego!”).
Spróbowałem. W dzieciństwie zdarzyło mi się ugryźć plastelinę, więc wiem jak smakuje. To samo uczucie, ta sama rozkosz dla zmysłów. Plus jakaś nafta, zjełczały olej. I jeszcze łyk. I jeszcze jeden. Szansę dajemy do końca. No, prawie do końca. W połowie butelki zapadła decyzja.
Kategoria: DO ZLEWU

No tak. Popróbowali, wypili. Wypili co się dało, resztę zgrabnym ruchem nadgarstka do zlewu wylewając. Można powiedzieć, że dzisiejszy wynik to 3:2. Trzy piwa zaskoczyły, trzy dały gębie dużo radochy. Dwa pozostałe natomiast powinni w Lidlu sprzedawać. W trakcie tej promocji, co to satysfakcję gwarantowała. Natychmiast poleciałbym dopominać się o zwrot kasy. Pinta dostaje u nas kolejnego bana. Przynajmniej na jakiś czas. Za każdym razem, jak przyjdzie mi do głowy kupić jakieś piwo z Pinty, odpowiednią kasę na WOŚP odłożę. Niech będzie z tego jakiś pożytek.

Kormoran nie zawiódł, choć w jednej z najtrudniejszych kategorii wystąpił. Wszelkie odmiany IPA to wszak w wykonaniu rodzimych piwowarów jakiś dopust boży. A tu bach! Piękne, sympatycznie skomponowane piwo się pojawia. Szkoda, że to tylko raz w roku. Nie żebym zaraz na AIPA już całkiem chciał się przestawić. Ale od czasu do czasu – czemu nie? No i sprawdził się Largus. Jestem za. Następnym razem wezmę coś więcej od nich. Wreszcie te śledzie z Piwoteki. Co prawda, zdecydowanie szprotki to były w smaku i aromacie, ale były, swoje zrobiły, nie zawiodły, nie rozczarowały. Ciekawe piwo, a naszym zdaniem, po prostu fajne. No i uratowały w naszych oczach Piwotekę. Bo ten jarzębinowo-plastelinowy RIS… Nie, zmilczmy.

Dziś w ranking się nie bawimy – za duży rozstrzał gatunkowy.
Wszystkie próbowane dzisiaj piwa do kupienia w sklepie Po Robocie, ul. Westerplatte 9, Świdnica. I nawet jeśli ze dwa dzisiaj trafiły do zlewu, to do Po Robocie warto zaglądać regularnie, do czego serdecznie zachęcamy mieszkańców okolicy. Niech nam się rozwija i nowych wrażeń dostarcza.


sobota, 12 listopada 2016

3 x Eden Mill (ciągle w Szkocji)




571. Whisky Barrel – Oak Aged Beer (Eden Mill Distillery & Brewery) 6,7%
572. Chilli & Ginger Porter (Eden Mill Distillery & Brewery) 5,2%
573. Bourbon Barrel – Oak Aged Beer (Eden Mill Distillery & Brewery) 6,5%

[Tekst powstał około dwa tygodnie temu, daleko na północy Szkocji]

Kończy się pierwszy tydzień mojego pobytu w Szkocji, siedzę w wyludnionym hostelu na północy kraju, za oknem mam wody zatoki Kyle of Tongue, czyli Ocean Atlantycki, jest późny wieczór, wokół nie ma nikogo. To znaczy, wiem o tych wodach zatoki stąd, że były tam wcześniej, jak meldowałem się w hostelu. Były tam również jak parę chwil temu wybrałem się na zewnątrz, sprawdzić czy przypadkiem jakaś zorza polarna mi nie świeci. Niestety, zachmurzone od horyzontu po horyzont niebo nie pozwala na podziwianie żadnych niebiańskich hec, więc wróciłem do pokoju, sprawdzić jak się mają piwka. Gdyby ktoś kiedyś znalazł się w podobnych okolicznościach przyrody, polecam taką historię: stawia się samochód na wprost oceanu, włącza się długie światła, wychodzi z samochodu, staje pomiędzy reflektorami. I podziwia jak z totalnej ciemności (tutaj nie docierają nawet śladowe ilości jakiejkolwiek łuny świetlnej z najbliższej osady ludzkiej, jak są chmury, to jest po prostu idealnie ciemno) wyłaniają się fale oceanu, jak się załamują w pewnej odległości od plaży, jak rozmywają się na piasku. I nie dzieje się więcej nic – żadnego innego odgłosu, żadnego innego obrazu, wokół ciemność. Szkoda tylko, że nienajcieplej tutaj jest i wiatr szarga starannie ułożoną fryzurę…

Kilka dni temu byłem w browarze i destylarni Eden Mill w St Andrews w hrabstwie Fife. Interesowały mnie głównie ich wyroby whisky-podobne, ale przy okazji zagadnąłem i o piwo. Efekt jest taki, że od tych kilku dni wożę w bagażniku trójeczkę tamtejszych piwek. No i wydaje mi się, że na tym odludziu, na którym się właśnie znalazłem, będą smakowały jak nigdzie indziej. Sprawdźmy co tam mamy.

Lektura etykiet nie rozjaśnia mroków niewiedzy i zawartości butelek. Nic nie wiadomo o rodzaju piwa, nic o pasteryzacji, rodzajach chmielu, itp. Poza porterem, który jest typowym angielskim porterem górnej fermentacji, nie porterem bałtyckim, rzecz jasna. Dodatkowo wiemy, że ów porter, przyprawiony chilli i imbirem, leżakował przez jakiś czas w beczkach po burbonie. Brak jednak informacji jak długo. Piwo leżakowane w beczkach po whisky ma kolor ciemno bursztynowy. To z beczek po burbonie jest o ton jaśniejsze od coca-coli, a porter to porter – ciemne, brązowe piwo. Piany za wiele nie było na żadnym. Mimo braku informacji na etykietach, wygląda na to, że były pasteryzowane. To akurat wynika z terminów przydatności do spożycia – nawet do stycznia 2018.

Whisky Barrel – bardzo sympatyczny, słodki aromat krówek, wanilii, trochę bardzo dojrzałych brzoskwiń, słonecznik, odrobina prażonego słodu, trochę dębiny, takiej raczej starej, zmęczonej, i ledwo nutka whisky słodowej i echo torfu. Aromat zapowiada się ciekawie, zobaczmy co w smaku.
Smak jest pełny, gęsty wręcz. Dominują w nim akcenty tej starej dębiny – choć akurat w smaku jest to przyjemniejsze niż w aromacie. Jest tu sporo karmelu i krówek, jest wreszcie bardzo wyraźny akcent whisky. Mowa jednak o smaku, nie o mocy, nie o alkoholu. No i torf. Bardzo wyraźny, ziemisty, słodki torf. Z każdym łykiem czuć go coraz wyraźniej. Na koniec pojawia lekka taninowa cierpkość. Nachmielenie jest tradycyjne, goryczka delikatna, w sam raz by nie popsuć całkiem udanej kompozycji smakowej. Świetne piwo.
Kategoria: JESZCZE RAZ TO SAMO

Bourbon Barrel – tutaj wyraźnie w aromacie jest bardziej rześko, młodo. Nie ma mowy o starym, zmęczonym drewnie, jest natomiast dużo typowo karmelowej słodyczy, mnóstwo akcentów świeżutkiego słonecznika, jest wanilia, melasa buraczana, węgiel drzewny, świeżo upieczony biszkopt – generalnie, znowu jest bardzo przyjemnie.
Smak jest znowu pełny i słodki. Burbon gdzieś tam sobie jest w tle, robi się coraz wyraźniejszy z kolejnymi łykami. Są tu cukierki kukułki, palony słód, prażone orzechy włoskie, polewa karmelowa, gorzka kawa. I znowu – nie ma mowy o zachmieleniu. Goryczka jest delikatna, przyjemna, nie przeszkadza, niczego nie psuje. Zbytniemu zasłodzeniu przeciwdziała również bardzo fajne nagazowanie – nie za duże, nie za niskie, w sam raz.
Kategoria: JESZCZE RAZ TO SAMO

Chilli & Ginger – w aromacie przede wszystkim wyraźnie czuć deklarowane dodatki – zarówno chilli, jak i świeży imbir. Na pierwszy rzut nosa jakoś mi się to nie podoba. Dodatek ma być dodatkiem, a nie dominować. Pod spodem prażony słód, trochę mlecznej czekolady, karmelu. W sumie dość przyjemne, choć niepokojąco nasuwa skojarzenia z piwem imbirowym. Nie wiem co sobie o tym myśleć, chyba najlepiej będzie jak spróbuję.
Smak… Ho, ho, ho! Piwo dość lekkie, karmelowo-palono-słodowe, ale… Zupełnie bez ostrzeżenia i totalnie znienacka po chwili uderza pikantność. I ta z chilli, i ta świeżo-imbirowa. Fajnie tak pali, przypieka… Ale chyba nic tam więcej nie ma w tym piwie. Jak już minie pierwszy atak pikantności, wychodzi na jaw, że król jest nagi. Kolejny łyki to potwierdzają – karmelowa woda z chilli i imbirem. Gdzieś jakieś echo, delikatny posmak selera naciowego. Za słabo, żeby zainteresować, za słabo żeby zachwycić. Co więcej, z każdym kolejnym łykiem coraz mniej chce się sięgać po następny. Zdecydowanie coraz mniej. A podniebienie coraz bardziej szczypie. Ej, nie tak miało być, zupełnie nie tak.
Kategoria: JAKOŚ JE ZMĘCZĘ

No i już, wypite. Trudno nie odnieść wrażenia, że piwowarzy w Eden Mill ciągle poszukują. Pite kilka dni wcześniej inne ich piwo, Weize Guy (rotweizen), ocierało się o zlew. Dzisiejszy porter zdecydowanie nie zachwycił. Z kolei, te dwa piwa leżakowane w beczkach po whisky i po burbonie rewelacyjnie dały radę, choć pewno nie zachwyciłyby entuzjastów piwnej rewolucji. Cóż, trzeba będzie się poprzyglądać przy okazji następnych wizyt w najpiękniejszym kraju świata.


sobota, 5 listopada 2016

Cairngorm Brewery Company, czyli znowu w Szkocji



567. Nessie’s Monster Mash 4,1%
568. Trade Winds 4,3%
569. Cairngorm Gold 4,5%
570. Black Gold 4,4%

I stało się, że znowu wylądowałem na przepięknej szkockiej ziemi, gdzieś się wypuściłem na daleką północ, naładowałem się, jest mi dobrze. A jest mi tym bardziej dobrze, że od paru dni nie robię praktycznie nic innego, tylko śmigam od destylarni do destylarni, rozmawiam, zwiedzam, smakuję. Destylarni whisky, rzecz jasna. Jak tu czuć się źle w takich okolicznościach?

Wieczorami jednak mam czas – i ochotę wielką – na coś innego. Na wyroby szkockiego przemysłu browarniczego. Bo już nie raz pokazały co potrafią. I szkoda, że tylko mnie, bo być może wiele duszyczek można by uratować przez zalewem polskiego kraftowego byle czego. Ja naprawdę nie wiem jak to jest – a właściwie to nawet nie chce mi się dociekać – że w tych polskich piwach chmielonych po amerykańsku (czy w ogóle, nowofalowo) najczęściej gorycz dławi, zabija wszystkie inne smaki, dominuje, zalega. A jeśli zdarzy się, że jednak przebiją się akcenty owocowe, to zwykle jest to słodycz nieco nadgniłych owoców, słodycz zlana w jedną ulepkową masę, bez charakteru, bez złożoności, bez polotu. Czasem podejrzewam, że dostawcy chmielu wysyłają do Polski to, co pod koniec tygodnia zmiata się z podłogi – takie trochę brudne, pomieszane, zatęchłe. Pewno się mylę, ale bardzo często tak to właśnie smakuje.

Piszę to mając już za sobą w trakcie tego pobytu jedną z opisywanych poniżej butelek, a mianowicie Trade Winds IPA. Piwo, które czaruje delikatnością, złożonością i harmonią. A ma w aromacie i smaku dokładnie to, o czego obecności w swoich piwach próbuje nas przekonać rodzima Pinta, Doctor Brew, czy inna Rebelia. No nie, panowie, nie. Zachęcam do wycieczki po Szkocji i jej browarach, zachęcam do spróbowania wyrobów Cairngorm Brewery Company, niewielkiego browaru znajdującego się na skraju przepięknych gór Cairngorms. Browaru, na który natknąłem się ponad 10 lat temu w pewnym lokalnym pubie w miejscowości Tomintoul, właśnie w górach Cairngorms. A zwróciłem uwagę na niego przez nazwę jednego z oferowanych piw. Nazywało się Sheepshagger’s.

No i przy okazji – bardzo proszę, przezabawni, super-hipsterscy w stosowanym przez siebie nazewnictwie polscy piwowarzy, nazwijcie swoje piwo „Owcojebca”. Albo coś równie odjechanego. Po polsku, bez owijania w anglosaską bawełnę, że tu niby jakaś „bitch”, że ktoś tam jest „so horny”, że coś tam, whatever. Co znaczą jakieś Geezery (nawet Turbo), co nam po Sharkach i innych Gravediggerach? Walnijcie coś, co pokaże, że naprawdę macie jaja, a nie fistaszki. Taki mój prywatny apel. Bo chyba tylko Perun pamięta w jakim kraju działa, po jakiemu tu się mówi, i że kulturowo rok 966 powinien być traktowany jedynie jako nieco bolesne beknięcie historii. Nie mówiąc o 2004.

Jako że tym razem tylko ja zajmuję się piwem, a przy okazji, wokół mnie dzieje się parę innych jeszcze rzeczy, opisy tym razem są krótsze i bardziej zdawkowe. Wybaczcie, takie okoliczności. Nie mogłem jednak nie odnotować istnienia absolutnie zjawiskowych piw ze zdjęcia powyżej.

Jak zwykle na wyspach, mało kto i mało kiedy zajmuje się nieistotnymi pierdołami, takimi jak precyzyjne określenie gatunku piwa, jego Blg, IBU, rodzaje użytego chmielu, itp. Dlatego tych informacji najczęściej nie ma ani na etykietach, ani tu, w moim dzisiejszym wpisie.

A wspominałem już dzisiaj o poziomie zawartości alkoholu w tutejszych piwach? Przecież tak to można pić!

Cairngorm Gold – lekki lager o bardzo wyrazistym, słodowym smaku i bardzo subtelnym akcencie chmielowym. Chmiele tradycyjne – Saaz i Styrian Golding (wyjątkowo podane na etykiecie). Piękny, pełny smak, zupełnie nie jak lager. A w każdym razie nie koncernowy lager. Pyszne piwo. Aż dziw, że na Wyspach potrafią zrobić dobrego lagera. Wychodzi na to, że potrafią. I to jak.
Kategoria: JESZCZE RAZ TO SAMO

Nessie’s Monster Mash – lekkie piwo górnej fermentacji o słodowym, nieznacznie orzechowym i kasztanowym odcieniu. Delikatnie chmielone tradycyjnym chmielem, z nieznaczną goryczką. Bardzo fajna rzecz, choć jak na ale brakuje mu trochę ciała. Tak czy owak, drugiego nie odmówię.
Kategoria: JESZCZE RAZ TO SAMO

Trade Winds IPA – leciutkie piwo w stylu IPA ze sporym wkładem pszenicznym w zasypie. W aromacie leciutko, z całym bukietem cytrusów, owoców egzotycznych i żywicy. Ale przyjemnie, lekko, orzeźwiająco. A smak… Gdyby tylko polscy kraftowcy potrafili tak skomponować te nowofalowe chmiele… Cudowne piwo. Są tutaj te cytrusy, jest żywica, są owoce egzotyczne. I to jakie wyraziste, niczym niezakłócone poszczególne akcenty! Te marakuje, grapefruity, dojrzałe mango… A poza tym, jest lekko, słodowo, jest harmonia, jest akcja na podniebieniu. Oj, ja chcę jeszcze i jeszcze.
Kategoria: CUD, MIÓD, MALINA

Black Gold – piwo w stylu szkockiego stouta. Zobaczmy więc. W aromacie mnóstwo akcentów palonych, czekoladowych, lukrecji, karmelu. W smaku natomiast – mimo niskiej zawartości alkoholu, czyli pewno niskiego ekstraktu – cudownie. Jest palony słód, karmel, kawa, prażone orzechy włoskie, jest wreszcie goryczka – taka trochę spalenizna, miła dla podniebienia, sympatyczna. Fajny, pełnokrwisty stout mimo niskich parametrów. A może dzięki nim?
Kategoria: JESZCZE RAZ TO SAMO

Po spróbowaniu tych czterech piwek, wszelkie dywagacje na temat polskiego kraftu byłyby kopaniem leżącego. Proszę zwrócić uwagę, bo ja sam nie wierzę co piszę. Najwyższa, nader rzadko stosowana przez mnie kategoria przypadła dzisiaj IPA. Przedstawicielowi gatunku, który dość skutecznie mi w Polsce zbrzydzono. Niech to starczy za cały komentarz.