czwartek, 16 lutego 2017

I znowu w BrewDog


Wybierając się ostatnio do Szkocji wiedziałem, że będę przejeżdżał niedaleko Ellon, gdzie znajduje się siedziba browaru BrewDog. A skoro będę niedaleko przejeżdżał, muszę koniecznie nadrobić pewną zaległość z wizyty w browarze w ubiegłym roku, kiedy to w barze odnotowałem ofertę Sink the Bismarck!, a nie skorzystałem. Jakoś niespecjalnie oczekiwałem rewelacji, ale pomyślałem sobie, że to być może grzech ciężki nie spróbować TAKIEGO piwa. Tym bardziej, że lali je tam na kieliszki, więc nie było konieczności kupowania całej butelki. A te siedem funtów, czy jakoś tak, to już przeboleję.

No i stało się, że zajechałem do Ellon, wparowałem do baru… A tu rozczarowanie. Pani za barem mówi mi, że tego Bismarcka to oni już z rok nie mają. I nie będą mieli. Ale skoro jestem tak na procenty napalony, to proszę bardzo, w lodówkach stoi kilka butelek, które mogą mi się spodobać. Spodobało mi się przede wszystkim to, że te piwka w lodówkach można było sobie zapakować na wynos, a nie walić na miejscu, a potem się zastanawiać kiedy na te dozwolone prawem 0,5 promila zaczynam z góry patrzeć. W rezultacie, odbyć najbardziej intensywną w życiu sesję szopingową w pobliskim Tesco w oczekiwaniu na procentów z głowy wywianie.

Jako że spośród znajdujących się w standardowej brudogowej ofercie piw nic nie porywało mojej wyobraźni – albo już miałem je „na koncie” i niekoniecznie chciałem wracać – rzeczywiście wyszedłem na spragnionego procentów żłopa. Wybrałem bowiem te piwa, o których wiedziałem, że nie znajdę ich w żadnym z lokalnych sklepów i sklepików. I zupełnie przypadkiem były to wynalazki o zawartości alkoholu grubo powyżej przeciętnej. Nie wiedząc na co się ostatecznie decyduję, to znaczy, co faktycznie kryje się w wybranych buteleczkach, wziąłem tylko po jednej. Ceny ich nie były niskie, a nie chciałem ryzykować kosztownego rozczarowania. No i teraz, po fakcie, żałuję. Szczególnie, że już potem jakoś nie dane mi było podjechać w okolice Ellon na tyle blisko, by wpaść po uzupełnienie zapasów. A wpadłbym chętnie, ale nie uprzedzajmy wypadków.

Kierując się tylko i wyłącznie tym, co przeczytałem na etykietach, wybrałem trzy piwa. Pierwszym z nich było Tokyo*, określane przez producenta jako intergalactic stout. Nawet biorąc poprawkę na bufonadę BrewDog, to przecież co jak co, ale na Wyspach stouta potrafią uwarzyć. A jeśli to ma być stout międzygalaktyczny, to tym bardziej chcę tego spróbować. I jakimś cudem przypomniała mi się kreskówka o pewnym fioletowym międzygalaktycznym obserwatorze. Rzut oka na zawartość alkoholu trochę zbił mnie z pantałyku, ale pomyślałem sobie, że twardym trzeba być. I byłem. A tak przy okazji, właśnie parę chwil temu wpadła mi w oko informacja o jakimś piwie również określanym jako „intergalactic”, a oferowanym przez któryś z polskich browarów kraftowych. Zmałpowali?

Drugim piwem, bez którego nie mogłem opuścić siedziby BrewDog, okazało się Ship Wreck. Jak wyczytałem z etykiety, jest to wynalazek nie lada. Po pierwsze, do jego warzenia wykorzystano dymioną agawę, a dojrzewanie odbywało się w beczkach po szkockiej whisky. I to nie jakiejś tam pierwszej-lepszej whisky, tylko dymionej, torfowej whisky z wyspy Islay. No i jakichś tam beczkach po whisky z regionu Speyside. No to już po prostu musiałem wziąć i spróbować, choć nie bez obaw. Znam whisky z Islay, znam whisky ze Speyside, znam samą Islay, znam Speyside. Co więcej, opisywany wieczór z trzema dziwadłami z BrewDoga, odbył się dokładnie w samym sercu Speyside, w miejscowości Dufftown, określanej jako stolica szkockiej whisky słodowej. A jeśli już chcemy być bardzo dokładni, w domu zamieszkałym niegdyś przez menadżera jednej z tutejszych destylarni whisky, z widokiem na samą destylarnię i wypełnione po brzegi beczkami z whisky magazyny. Tę miejscówkę przebiłby chyba tylko klif obok Ardbeg na wyspie Islay. Tak czy owak, jeśli to piwo spieprzyli, to na pewno nie przymknę na to oka. Co to, to nie.

No i wreszcie trzecie, a właściwie to, które mi zaproponowano jako pierwsze, w zastępstwie Bismarcka. Pierwsze, co zauważyłem to niebosiężna moc tego wynalazku – 22% objętościowo. Jak wiadomo, drożdże piwne nie dają rady wyskoczyć tak wysoko, bo wytwarzany przez nie alkohol je zwyczajnie zabija już na dużo niższym poziomie. Jest to więc piwo poddawane procesowi wymrażania – w niskich temperaturach usuwana jest część zamrożonej wody. Jak to się odbywa technicznie, to już niech się tym martwią piwowarzy-wymrażacze. Dla nas ważne jest, że otrzymujemy teoretycznie niemożliwe piwo. Czy jakoś tak. Zresztą, wymrażanie piwa w ostatnim czasie dość powszechnie zaczęło się przyjmować w Polsce, wśród piwowarów kraftowych. No i tu i ówdzie spotkać można mocarne piwacha. Nieważne. Hop Shot to piwko sprzedawane w miniaturowych buteleczkach o pojemności 110 ml, co po przeliczeniu na pół litra daje mniej więcej taką ilość alkoholu w organizmie, jak po wypiciu standardowej butelki półlitrowej czegoś bardziej konwencjonalnego. Jeśli do tego dorzucimy deklarowane IBU 200, to naprawdę strach się bać.

Tyle wstępu. Zajrzyjmy tym buteleczkom pod kapsle. Nie ma tu za bardzo mowy o pianie – jeśli nawet się pojawia, to w śladowych ilościach i dość szybko ginie. Na Hop Shot niemal wcale się nie pojawia. Sprawdźmy jak pachną, jak smakują. I czy w ogóle, bo obaw mam całą czapkę.

617. Tokyo* Intergalactic Stout (BrewDog) 16,5%, IBU 90
Aromat bardzo oszczędny, prosty. Tradycyjna kawa, trochę gnijących liści buraków, trochę gorzkiej czekolady. Zero złożoności, płaskie, biedne. Nie czuć alkoholu, a to już wiele przy tej mocy. Nie czuć ani na jotę.
W smaku syrop cukrowy, cukierki Kopiko, mnóstwo gorzkiej kawy rozpuszczalnej, trochę paloności. Alkoholu nie czuć ani trochę, choć piwo wyraźnie rozgrzewa gardło. Słodkie, wręcz kleiste. Nie powala niczym, choć i nie odstrasza, a to już trzeba mu zapisać na plus.
Kategoria: JESZCZE RAZ TO SAMO

618. Ship Wreck (BrewDog) 13,8%, IBU 60
Aromat od samego początku przypomina piękne chwile spędzone w magazynach z leżakującą w beczkach whisky na Islay. Dokładnie te nutki unoszą się tam w powietrzu. Dym, torf, whisky, trochę jodyny, trochę smoły. Pod spodem jakaś miła nosowi słodycz, bardzo słodka słodycz. Wręcz gęsta. I nie wiem na ile to sugestia, a na ile rzeczywiście mezcal tam czuję. Plus czerwony syrop cukrowy – taki z lizaków „kogutków”
Smak… O Jezu, poezja… Delikatna, papierowa wręcz słodycz, przykryta lekką mgiełką akcentów whisky, odrobiną torfowego dymu, taninowej cierpkości i delikatnie morskich akcentów – wodorosty, lekka słoność, bryza od morza. No coś pięknego. W finiszu zostawia na podniebieniu słodycz i dym, plus lekką mentolowość. Ach, no i znowu nie czuć alkoholu, a przy tej zawartości to wyczyn nie lada.
Kategoria: CUD, MIÓD, MALINA

619. Hop Shot Quadruple India Pale Ale (BrewDog) 22%, IBU 200
Na pierwszy rzut nosa, jeszcze z butelki – mnóstwo akcentów chmielowych. Żywica, cytrusy (świeże grapefruity głównie i kumkwaty), owoce egzotyczne (mango, papaja), jałowiec. Drewutnia, w której rąbie się drewno na opał.  Toffi. Fajnie to wszystko ułożone, zharmonizowane, grzeczne. Podoba mi się, mimo całej niechęci do nowofalowego chmielenia. I znowu – ani śladu alkoholu. Jak oni to zrobili przy 22%? No fajna rzecz, aromat zachęca, by pyska umoczyć, smak sprawdzić.
Smak… Smakować trzeba toto ostrożnie, pamiętając o mocy potężnej i IBU ogromie. Smak jest gęsty, syropowaty, tofiowo-owocowy. Początkowo niemożebnie słodki, ale natychmiast przykrywany kołdrą bardzo silnych gorzkich akcentów cytrusowych i ziołowych. Co ciekawe, chociaż jest potężna, cała ta gorycz nie przeszkadza, świetnie się komponuje ze słodką bazą. Trudno powiedzieć, czy to baza słodowa, czy już po prostu mordoklejka cukrowa, jednak nie ma tu słabych punktów. Jest tu niemalże koncentrat grapefruitowy, są bardzo intensywne kandyzowane kumkwaty, jest cała paleta ziół, wreszcie piołun. Trochę jak podrasowany jaegermeister na koniec. A wszystko to harmonijnie tańcuje po podniebieniu. Świetna rzecz. Choć wiele bym chyba nie wypił. W kategorii nowofalowego chmielenia, IPA i kraftu – absolutne mistrzostwo świata.
Kategoria: JESZCZE RAZ TO SAMO

No i przebrnąłem, no i doznałem pozytywnego zaskoczenia. Co ciekawe, najbardziej rozczarowało piwo, które kupiłem w pełnym przekonaniu, że akurat to będzie pewniak. Tokyo* nie jest złym piwem i na pewno nie odmówię, jeśli ktoś będzie chciał mnie nim kiedyś jeszcze poczęstować, natomiast zdecydowanie było to dzisiaj najsłabsze piwo. Co do Hop Shot, to słów nie mam. I nie dlatego, że przez alkohol zaniemówiłem. Bynajmniej. W Szkocji co najmniej kilka razy przekonywałem się, że intensywne nowofalowe chmielenie wcale nie musi oznaczać dla piwa wyroku, że da się te chmiele pogodzić z piwem, a potem z podniebieniem. Tutaj przypomina mi się natychmiast Tropical Forres IPA z Speyside Brewery (to ten sam browar, który współpracował z destylarnią Glenfiddich przy przygotowaniu whisky Glenfiddich IPA Project), czy chociażby Trade Winds IPA z Cairngorms Brewery. Ale żeby wykonać taki majstersztyk, to się nie spodziewałem. No i wreszcie najpiękniejsze doznanie dzisiejszego wieczoru – Ship Wreck. Jeszcze długo pozostanę pod wrażeniem. Czegoś tak niesamowitego, nieprzewidywalnego i niepowtarzalnego jeszcze chyba nie piłem.

Pozostaje mi żałować, że nie otarłem się już więcej o Ellon podczas tego pobytu w Szkocji. Ale na pewno wybiorę się następnym razem. Na pewno. A następny raz szykuje się już dość niedługo.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz