Pięciu zawodników przedstawionych na zdjęciu wspomagało nas
wczoraj podczas śledzenia – z zapartym tchem – kolejnej odsłony dramatu
polskiej reprezentacji narodowej w piłkę nożną. A że przeprowadzka, rozsypka,
kartony, to i niezainstalowana telewizja, a pilot, za pomocą którego można by
przestroić radio, też został uznany za zaginionego, tak więc poczynania naszej
jedenastki śledziliśmy w internecie, w serwisie BBC Live. No i omal nie
poświęciłem kolejnej ofiary – nie wierząc w mechanizm automatycznego odświeżania
strony, waliłem w klawisz F5 tak, że niemal oddzielił się od klawiatury i
jeszcze trochę, a stworzyłby autonomiczny oddział protestu przeciwko przemocy.
Wracając jednak do naszych pięciu zawodników ze zdjęcia. Naturalnie,
w atmosferze emocji sportowych nie było mowy o jakiejś głębszej analizie
popijanych piwek. Nie to, zresztą, było naszym zamiarem. Nasunęło się jednak
szereg refleksji, na które być może nie ma zwykle czasu podczas bardziej
dogłębnej rozbiórki tego, co na podniebieniu.
Przede wszystkim, Warmińskie
Rewolucje. Co prawda, piwo to było już tutaj omawiane i poległo w
konkurencji z paroma innymi, ale… Być może lepsza warka, być może w Kormoranie
nie zasypiają gruszek w popiele, być może rzeczywiście się starają, być może to
ta pasja, o której mowa na butelce. Cokolwiek by nie było, jest to piwo, na
które czekałem – robione w browarze regionalnym, nie w żadnym koncernie czy
przez jakąś efemeryczną lotną brygadę zwaną browarem (!) kontraktowym. Daje
nadzieję, że będzie dostępne w miarę regularnie, przynajmniej tam, gdzie jest
warzone. Jest to lager. Lager, który udowadnia, że nie trzeba czarować, spinać
się i dziwaczyć, żeby zrobić dobre piwo. Piwo dolnej fermentacji, o smaku
czystym, orzeźwiającym, chmielone lokalnymi, polskimi chmielami. I o to chodzi!
Osobiście uważam, że to jest przyszłość polskiego browarnictwa. Nie jakieś tam
nadęte kraftowe rewolucje, tylko dobre, staranne, regionalne rzemiosło.
Przewinęła się nam przez lodówkę również nowość z Żywca, a mianowicie
wypuszczone niedawno na rynek Saison.
I tu bardzo pozytywne zaskoczenie. To już któraś z kolei wysuszona butelka – i
podoba się jak za pierwszym razem. Za długo żyję na tym świecie, żeby uwierzyć
w całą tę historię o tym, jakoby to konsumenci rzeczywiście mieli wpływ w
głosowaniu na styl piwa, który ma być warzony przez Grupę Żywiec. Mam wrażenie,
że Żywiec odrobił bolesną lekcję z APA. APA miała pewną podstawową wadę marketingową
– poza tym, że była/jest słabym piwem po prostu – mianowicie zbyt łatwo znaleźć
na rynku odpowiedniki, dostępnych jest zbyt wiele piw o podobnym charakterze, zbyt
łatwe i oczywiste jest porównanie z konkurencją, nawet jeśli to kraftowe pchły
przy koncernowym słoniu. I w większości przypadków wypada na niekorzyść Żywca. Grupa
Żywiec potrzebowała piwa, które będzie wyjątkowe, z którego profilem konsumenci
są słabiej zaznajomieni, którego charakterystyka jest na tyle otwarta i
pojemna, by uzasadnić ewentualne odstępstwa. Słowem, które będzie
bezkonkurencyjne. Saison w dużej mierze spełnia te kryteria. Jeśli jeszcze
dorzucić do niego gorzką skórkę curacao, by zepchnąć je w stronę tak
popularnego wśród wyznawców kraftu stylu amerykańskiego, a może nawet
podchmielić – przynajmniej częściowo – jakimś amerykańskim chmielem (tylko ja go
tam czuję?), to wielbiciele kraftu są kupieni. Sprytnie i bezlitośnie.
Ciekawostką jest Browning,
piwo w stylu Belgian IPA firmowane
przez browar kontraktowy Kraftwerk.
Eleganckie, z nienatarczywymi akcentami chmieli amerykańskich, ale też całą
masą innych nutek aromatyczno-smakowych. Czyżbym miał zmienić zdanie na temat
wyrobów kraftowych? A może po prostu piwowarzy z Kraftwerk staranniej się tym
razem przyłożyli – i do doboru dobrych jakościowo surowców, i do samego procesu
warzenia piwa? Może im też już znudziły się piwa, w których czuć tylko i
wyłącznie amerykańską goryczkę? Tak czy inaczej, piwo wyszło im przednie.
Jeszcze niech teraz zainwestują w sprzęt i otworzą prawdziwy browar, w którym
sami będą warzyć swoje piwo. Wszystkim to wyjdzie na zdrowie.
Wielkokoncernowe Książęce
Burgundowe łyknąłem przelotnie tylko. Za mało, by się wypowiedzieć szerzej,
jednak ono też gęby nie wykręciło, kubków smakowych nie zmasakrowało. Wydaje
się być przyzwoitym piwem i być może warto mu się przyjrzeć bliżej przy
najbliższej okazji. Złotostockie
natomiast, z kontraktowego browaru Rebelia
z Ząbkowic Śląskich, zaprezentowało w doskonałej formie wszystko to, z
czego ewidentnie wyrósł już Kraftwerk. Co prawda, etykieta i konkretykieta
milczą na temat prezentowanego przez piwo stylu – co osobiście bardzo cenię,
piwo ma wszak smakować, a nie epatować skomplikowanym i egzotycznymi nazwami –
ale do dobrego piwa jest mu pewno mniej więcej tak daleko, jak Tyskiemu
Klasycznemu. Jego smak podsuwa wyobraźni obrazy pani ze zmiotką, ganiającej po
hali magazynu chmielów amerykańskich, zmiatającej wszystko, co się rozsypało i
wrzucającej do kadzi z warzonym właśnie piwem. Bez baczenia na jakość sypanego
chmielu (czy jego ekstraktu), bez umiaru, bez troski o cokolwiek innego niż
czystość podłogi. Efektem jest piwo chaotyczne, przechmielone, obrzydliwe.
Tak więc, jeden wieczór przyniósł trzy zachwyty, i to po
równo – jeden koncernowy, jeden regionalny, jeden kraftowy. I zdecydowaną
niechęć. Tym razem do kolejnego krafciaka. Do poszczególnych piw jeszcze
wrócimy przy okazji naszych tradycyjnych porównań, ale jakoś tak ulało mi się
już dziś, na świeżo. Nie chciałem żeby się przeterminowało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz