Wybierając się ostatnio do Szkocji wiedziałem,
że będę przejeżdżał niedaleko Ellon, gdzie znajduje się siedziba browaru
BrewDog. A skoro będę niedaleko przejeżdżał, muszę koniecznie nadrobić pewną
zaległość z wizyty w browarze w ubiegłym roku, kiedy to w barze odnotowałem
ofertę Sink the Bismarck!, a nie skorzystałem. Jakoś niespecjalnie oczekiwałem
rewelacji, ale pomyślałem sobie, że to być może grzech ciężki nie spróbować
TAKIEGO piwa. Tym bardziej, że lali je tam na kieliszki, więc nie było
konieczności kupowania całej butelki. A te siedem funtów, czy jakoś tak, to już
przeboleję.
No i stało się, że zajechałem do Ellon,
wparowałem do baru… A tu rozczarowanie. Pani za barem mówi mi, że tego
Bismarcka to oni już z rok nie mają. I nie będą mieli. Ale skoro jestem tak na
procenty napalony, to proszę bardzo, w lodówkach stoi kilka butelek, które mogą
mi się spodobać. Spodobało mi się przede wszystkim to, że te piwka w lodówkach
można było sobie zapakować na wynos, a nie walić na miejscu, a potem się
zastanawiać kiedy na te dozwolone prawem 0,5 promila zaczynam z góry patrzeć. W
rezultacie, odbyć najbardziej intensywną w życiu sesję szopingową w pobliskim
Tesco w oczekiwaniu na procentów z głowy wywianie.
Jako że spośród znajdujących się w standardowej
brudogowej ofercie piw nic nie porywało mojej wyobraźni – albo już miałem je
„na koncie” i niekoniecznie chciałem wracać – rzeczywiście wyszedłem na
spragnionego procentów żłopa. Wybrałem bowiem te piwa, o których wiedziałem, że
nie znajdę ich w żadnym z lokalnych sklepów i sklepików. I zupełnie przypadkiem
były to wynalazki o zawartości alkoholu grubo powyżej przeciętnej. Nie wiedząc
na co się ostatecznie decyduję, to znaczy, co faktycznie kryje się w wybranych
buteleczkach, wziąłem tylko po jednej. Ceny ich nie były niskie, a nie chciałem
ryzykować kosztownego rozczarowania. No i teraz, po fakcie, żałuję.
Szczególnie, że już potem jakoś nie dane mi było podjechać w okolice Ellon na
tyle blisko, by wpaść po uzupełnienie zapasów. A wpadłbym chętnie, ale nie
uprzedzajmy wypadków.
Kierując się tylko i wyłącznie tym, co
przeczytałem na etykietach, wybrałem trzy piwa. Pierwszym z nich było Tokyo*,
określane przez producenta jako intergalactic stout. Nawet biorąc poprawkę na
bufonadę BrewDog, to przecież co jak co, ale na Wyspach stouta potrafią
uwarzyć. A jeśli to ma być stout międzygalaktyczny, to tym bardziej chcę tego
spróbować. I jakimś cudem przypomniała mi się kreskówka o pewnym fioletowym międzygalaktycznym
obserwatorze. Rzut oka na zawartość alkoholu trochę zbił mnie z pantałyku, ale
pomyślałem sobie, że twardym trzeba być. I byłem. A tak przy okazji, właśnie
parę chwil temu wpadła mi w oko informacja o jakimś piwie również określanym
jako „intergalactic”, a oferowanym przez któryś z polskich browarów kraftowych.
Zmałpowali?
Drugim piwem, bez którego nie mogłem opuścić
siedziby BrewDog, okazało się Ship Wreck. Jak wyczytałem z etykiety, jest to
wynalazek nie lada. Po pierwsze, do jego warzenia wykorzystano dymioną agawę, a
dojrzewanie odbywało się w beczkach po szkockiej whisky. I to nie jakiejś tam
pierwszej-lepszej whisky, tylko dymionej, torfowej whisky z wyspy Islay. No i jakichś
tam beczkach po whisky z regionu Speyside. No to już po prostu musiałem wziąć i
spróbować, choć nie bez obaw. Znam whisky z Islay, znam whisky ze Speyside,
znam samą Islay, znam Speyside. Co więcej, opisywany wieczór z trzema
dziwadłami z BrewDoga, odbył się dokładnie w samym sercu Speyside, w
miejscowości Dufftown, określanej jako stolica szkockiej whisky słodowej. A jeśli
już chcemy być bardzo dokładni, w domu zamieszkałym niegdyś przez menadżera
jednej z tutejszych destylarni whisky, z widokiem na samą destylarnię i
wypełnione po brzegi beczkami z whisky magazyny. Tę miejscówkę przebiłby chyba
tylko klif obok Ardbeg na wyspie Islay. Tak czy owak, jeśli to piwo spieprzyli,
to na pewno nie przymknę na to oka. Co to, to nie.
No i wreszcie trzecie, a właściwie to, które
mi zaproponowano jako pierwsze, w zastępstwie Bismarcka. Pierwsze, co
zauważyłem to niebosiężna moc tego wynalazku – 22% objętościowo. Jak wiadomo,
drożdże piwne nie dają rady wyskoczyć tak wysoko, bo wytwarzany przez nie
alkohol je zwyczajnie zabija już na dużo niższym poziomie. Jest to więc piwo
poddawane procesowi wymrażania – w niskich temperaturach usuwana jest część
zamrożonej wody. Jak to się odbywa technicznie, to już niech się tym martwią
piwowarzy-wymrażacze. Dla nas ważne jest, że otrzymujemy teoretycznie
niemożliwe piwo. Czy jakoś tak. Zresztą, wymrażanie piwa w ostatnim czasie dość
powszechnie zaczęło się przyjmować w Polsce, wśród piwowarów kraftowych. No i
tu i ówdzie spotkać można mocarne piwacha. Nieważne. Hop Shot to piwko
sprzedawane w miniaturowych buteleczkach o pojemności 110 ml, co po
przeliczeniu na pół litra daje mniej więcej taką ilość alkoholu w organizmie,
jak po wypiciu standardowej butelki półlitrowej czegoś bardziej
konwencjonalnego. Jeśli do tego dorzucimy deklarowane IBU 200, to naprawdę
strach się bać.
Tyle wstępu. Zajrzyjmy tym buteleczkom pod
kapsle. Nie ma tu za bardzo mowy o pianie – jeśli nawet się pojawia, to w
śladowych ilościach i dość szybko ginie. Na Hop Shot niemal wcale się nie
pojawia. Sprawdźmy jak pachną, jak smakują. I czy w ogóle, bo obaw mam całą
czapkę.
617. Tokyo*
Intergalactic Stout (BrewDog) 16,5%, IBU 90
Aromat bardzo oszczędny, prosty. Tradycyjna
kawa, trochę gnijących liści buraków, trochę gorzkiej czekolady. Zero
złożoności, płaskie, biedne. Nie czuć alkoholu, a to już wiele przy tej mocy.
Nie czuć ani na jotę.
W smaku syrop cukrowy, cukierki Kopiko, mnóstwo
gorzkiej kawy rozpuszczalnej, trochę paloności. Alkoholu nie czuć ani trochę,
choć piwo wyraźnie rozgrzewa gardło. Słodkie, wręcz kleiste. Nie powala niczym,
choć i nie odstrasza, a to już trzeba mu zapisać na plus.
Kategoria:
JESZCZE RAZ TO SAMO
618. Ship
Wreck (BrewDog) 13,8%, IBU 60
Aromat od samego początku przypomina piękne
chwile spędzone w magazynach z leżakującą w beczkach whisky na Islay. Dokładnie
te nutki unoszą się tam w powietrzu. Dym, torf, whisky, trochę jodyny, trochę
smoły. Pod spodem jakaś miła nosowi słodycz, bardzo słodka słodycz. Wręcz
gęsta. I nie wiem na ile to sugestia, a na ile rzeczywiście mezcal tam czuję.
Plus czerwony syrop cukrowy – taki z lizaków „kogutków”
Smak… O Jezu, poezja… Delikatna, papierowa
wręcz słodycz, przykryta lekką mgiełką akcentów whisky, odrobiną torfowego
dymu, taninowej cierpkości i delikatnie morskich akcentów – wodorosty, lekka
słoność, bryza od morza. No coś pięknego. W finiszu zostawia na podniebieniu
słodycz i dym, plus lekką mentolowość. Ach, no i znowu nie czuć alkoholu, a
przy tej zawartości to wyczyn nie lada.
Kategoria:
CUD, MIÓD, MALINA
619. Hop Shot Quadruple India Pale Ale
(BrewDog) 22%, IBU 200
Na pierwszy rzut nosa, jeszcze z butelki –
mnóstwo akcentów chmielowych. Żywica, cytrusy (świeże grapefruity głównie i
kumkwaty), owoce egzotyczne (mango, papaja), jałowiec. Drewutnia, w której
rąbie się drewno na opał. Toffi. Fajnie
to wszystko ułożone, zharmonizowane, grzeczne. Podoba mi się, mimo całej
niechęci do nowofalowego chmielenia. I znowu – ani śladu alkoholu. Jak oni to
zrobili przy 22%? No fajna rzecz, aromat zachęca, by pyska umoczyć, smak
sprawdzić.
Smak… Smakować trzeba toto ostrożnie,
pamiętając o mocy potężnej i IBU ogromie. Smak jest gęsty, syropowaty,
tofiowo-owocowy. Początkowo niemożebnie słodki, ale natychmiast przykrywany
kołdrą bardzo silnych gorzkich akcentów cytrusowych i ziołowych. Co ciekawe,
chociaż jest potężna, cała ta gorycz nie przeszkadza, świetnie się komponuje ze
słodką bazą. Trudno powiedzieć, czy to baza słodowa, czy już po prostu mordoklejka
cukrowa, jednak nie ma tu słabych punktów. Jest tu niemalże koncentrat
grapefruitowy, są bardzo intensywne kandyzowane kumkwaty, jest cała paleta
ziół, wreszcie piołun. Trochę jak podrasowany jaegermeister na koniec. A
wszystko to harmonijnie tańcuje po podniebieniu. Świetna rzecz. Choć wiele bym
chyba nie wypił. W kategorii nowofalowego chmielenia, IPA i kraftu – absolutne
mistrzostwo świata.
Kategoria:
JESZCZE RAZ TO SAMO
No i przebrnąłem, no i doznałem pozytywnego zaskoczenia.
Co ciekawe, najbardziej rozczarowało piwo, które kupiłem w pełnym przekonaniu,
że akurat to będzie pewniak. Tokyo* nie jest złym piwem i na pewno nie odmówię,
jeśli ktoś będzie chciał mnie nim kiedyś jeszcze poczęstować, natomiast zdecydowanie
było to dzisiaj najsłabsze piwo. Co do Hop Shot, to słów nie mam. I nie
dlatego, że przez alkohol zaniemówiłem. Bynajmniej. W Szkocji co najmniej kilka
razy przekonywałem się, że intensywne nowofalowe chmielenie wcale nie musi
oznaczać dla piwa wyroku, że da się te chmiele pogodzić z piwem, a potem z
podniebieniem. Tutaj przypomina mi się natychmiast Tropical Forres IPA z
Speyside Brewery (to ten sam browar, który współpracował z destylarnią Glenfiddich
przy przygotowaniu whisky Glenfiddich IPA Project), czy chociażby Trade Winds IPA
z Cairngorms Brewery. Ale żeby wykonać taki majstersztyk, to się nie
spodziewałem. No i wreszcie najpiękniejsze doznanie dzisiejszego wieczoru –
Ship Wreck. Jeszcze długo pozostanę pod wrażeniem. Czegoś tak niesamowitego,
nieprzewidywalnego i niepowtarzalnego jeszcze chyba nie piłem.
Pozostaje mi żałować, że nie otarłem się już
więcej o Ellon podczas tego pobytu w Szkocji. Ale na pewno wybiorę się
następnym razem. Na pewno. A następny raz szykuje się już dość niedługo.